Z początkiem zimy, opróżniły się ruiny "św. Piotra w
Vanello", brzmiące dotąd modlitwą i świętymi naradami. Salmeron i Paschazjusz
Broet udali się na apostolską pracę do Sieny, Ksawery i Bobadilla do Bolonii,
Klaudiusz Le Jay i Szymon Rodriguez do Ferrary, Jan Codure i Hozjusz do Padwy;
sam zaś Ignacy z Fabrem i Laynezem skierowali się ku Rzymowi, aby tam ofiarować
siebie i wszystkich swych towarzyszów na rozkazy papieża, z zupełną gotowością
udania się następnie tam, gdzie się im udać każe. Jak wielokrotnie poprzednio w
Manrezie, Barcelonie, Paryżu, Wenecji, tak teraz w szczególności, na drodze do
wiecznego miasta, sam Bóg bezpośrednio niejako przemówił do serca Ignacego,
objawiając raz jeszcze swą wolę najświętszą, powołując go na organizatora i
wodza zakonnego hufca, który miał po całym świecie roznosić cześć imienia
Jezusowego, obiecując pomoc Swą niezawodną w spełnieniu tego dzieła. Oto, co
opowiadał następnie O. Laynez, towarzysz Świętego w pielgrzymce do Rzymu,
wyjaśniając, dlaczego Ignacy założonemu przez siebie zakonowi pragnął nadać
koniecznie nazwę "Towarzystwa Jezusowego".
"Zdążaliśmy we trzech do Rzymu: Ojciec Ignacy, Ojciec
Faber i ja, drogą prowadzącą na Sienę. Ojciec Ignacy doświadczał w tym czasie
większych jeszcze niż zazwyczaj duchownych pociech i łask niebieskich,
zwłaszcza, gdy przyjmował w komunii św. Boskiego Zbawiciela, bo Faber i ja
odprawialiśmy Mszę św., ale Ignacy od odprawiania Mszy jeszcze się wstrzymywał.
Podczas tej drogi powiedział mi, że Bóg wyrył mu głęboko w sercu słowa: «Ja wam
w Rzymie będę miłościwym» i że całego znaczenia tych słów dotąd jeszcze nie
rozumie. «Nie wiem – mówił – co się z nami w Rzymie stanie; kto wie, może nas
tam na krzyż poprowadzą!» i dodał, że zdawało mu się, jakoby widział Chrystusa
Pana naszego, obarczonego ciężkim krzyżem, a obok Niego stał Ojciec Przedwieczny
i mówił: «Pragnę, Synu mój, abyś tego tutaj wziął sobie za sługę». Jezus zaś
przycisnął Ignacego do siebie i do krzyża i rzekł: «Dobrze! biorę cię za sługę
swego»".
Widzenie to, o którego prawdziwości Ignacy nigdy na
chwilę nie wątpił, napełniło jego duszę niewymowną radością i ufnością. W
trudnych późniejszych przejściach przypominał sobie, jak "Ojciec postawił go
obok Boskiego swego Syna", a samo to przypomnienie starczyło za najsilniejsze
wzmocnienie, najskuteczniejszą pociechę. Jak nazwa, tak i pieczęć zakonu wyrażać
miała imię Jezusowe, imię najwyższego Wodza, który Ignacego i jego towarzyszów
wziął sobie w szczególny sposób za sługi. Pieczęć zakonna: IHS, wprowadzona
przez Ignacego, jest skróceniem najsłodszego imienia Jezus. Co do nazwy zakonu,
to Ignacy z nadzwyczajną siłą i stanowczością obstawał przy podanej przez
siebie, a raczej przez samego Zbawiciela nazwie "Towarzystwa Jezusowego", a na
wszystkie trudności i zarzuty odpowiadał po prostu, nie zawsze mówiąc, ale
zawsze widocznie myśląc o cudownym objawieniu na drodze do Rzymu: "Taka jest
wola Boża!".
Trzej pielgrzymi stanęli w Rzymie na kilka lub
kilkanaście dni przed świętami Bożego Narodzenia 1537 r. O pierwszych pracach i
trudnościach, jakie ich tu spotkały, opowiada Święty w liście pisanym w rok
później do dawnej swej dobrodziejki Izabelli Roser: (1)
"Rok już minął od chwili, w której my trzej członkowie
«Towarzystwa» przybyliśmy do Rzymu. Dwóch towarzyszów moich rozpoczęło
natychmiast bezpłatnie nauczać w uniwersytecie, zwanym Sapienzja; jeden wykładał
pozytywną, drugi scholastyczną teologię, a to na wyraźny rozkaz papieża. Co się
mnie tyczy, poświęciłem się zupełnie udzielaniu «ćwiczeń duchownych» i w Rzymie
i poza Rzymem. Staraliśmy się także zjednać dla siebie kilku ludzi uczonych, a
mówiąc dokładniej dla chwały Boga, Pana naszego, ponieważ o nic nam innego nie
idzie, jak o służenie Bożemu Majestatowi. Chwyciliśmy się tego sposobu, aby
pokonać trudności ze strony ludzi światowych i móc z większą wolnością rzucać
nasienie słowa Bożego na rolę, która, o ile się nam zdaje, przynosi bardzo mało
dobrych owoców, a bardzo wiele złych. Kiedy już z pomocą Bożą pozyskaliśmy przez
«ćwiczenia duchowne» kilka osób wybitnych nauką i znaczeniem, postanowiliśmy po
czteromiesięcznym pobycie tutaj zejść się tu wszyscy, ilu nas jest członków
«Towarzystwa», a skoro jeden po drugim przybywał, staraliśmy się o pozwolenie
słuchania spowiedzi i głoszenia kazań i nauk".
"Wikariusz papieski dał nam bardzo obszerną władzę, choć
tymczasem przed jego wikariuszem zaniesiono na nas bardzo wiele zażaleń, które
opóźniły ekspedycję odnośnego aktu. Otrzymawszy go wreszcie, rozpoczęliśmy w
czterech, czy pięciu, mówić kazania w niedziele i święta po rozmaitych
kościołach, a w innych znów kościołach uczyć chłopców katechizmu, tłumacząc
naukę o przykazaniach, grzechach śmiertelnych itd., nie opuszczając przy tym
wykładów w Sapienzy i słuchania spowiedzi. Wszyscy inni mówili kazania po
włosku, ja jeden po hiszpańsku (w kościele Najświętszej Panny z Monserratu), i
zawsze dosyć miałem słuchaczów, bez porównania więcej, niż spodziewaliśmy się;
nie spodziewaliśmy się zaś obfitego połowu z trzech przyczyn: 1) ponieważ
rozpoczęliśmy te nauki w czasie niezwykłym tj. po Wielkanocy, kiedy już ustały
postne i wielkanocne kazania, a tutaj jest zwyczaj mówić kazania tylko w czasie
Postu i Adwentu; 2) ponieważ zazwyczaj grzeszna natura po umartwieniach i
naukach postnych, ciągnie bardzo wielu raczej do wytchnienia i świeckich zabaw,
jak do tego rodzaju lub nowych jakichś nabożeństw; 3) ponieważ nie uważaliśmy za
stosowne zdobić mowę naszą kwiatami i wytwornymi zwrotami. A pomimo tego
wszystkiego, przekonaliśmy się i wiemy z długiego doświadczenia, że Pan nasz w
nieskończonej i najwyższej Swej dobroci o nas nie zapomina i przez nas biednych
i nic nie znaczących dopomaga wielu ludziom i łaską Swą ich obdarza".
Pomiędzy pozyskanymi dla Boga mężami "wybitnymi nauką i
znaczeniem", o których Święty w sprawozdaniu swym wspomina, najwybitniejszymi
byli: kardynał Contarini i ambasador cesarski, znany nam z Paryża, Piotr Ortiz.
Obaj odprawili pod kierunkiem Ignacego rekolekcje; obaj zapalili się w nich
gorącą żądzą szukania coraz większej chwały Bożej i pytali tylko: Panie, co
chcesz, abym czynił? Ortiz, lękając się, aby obowiązki przywiązane do jego
urzędu i godności nie przeszkadzały mu w Rzymie do wyłącznego oddania się
rekolekcyjnym rozmyślaniom, uprosił Ignacego, iż udał się wespół z nim na Monte
Cassino i tam w świętej ciszy, od świata i ludzi daleko, Bogiem jedynie i
sprawami duszy swej zajęci, spędzili czterdzieści dni na wspólnej modlitwie i
pokucie. Głośny dyplomata i uczony nie zawahał się następnie wyznać, że w czasie
błogosławionych tych dni daleko więcej skorzystał dla serca i umysłu, niż przez
długie lata poprzedniej, wytężającej pracy. "Zdawało mi się, mówił, że
gruntownie znam teologię, że nie mało umiem, a oto teraz odkryły się przede mną
nowe światy, o których i wyobrażenia nie miałem. Jakaż to różnica uczyć się na
to, aby uczyć drugich, a na to, aby własne życie urządzić! Tamta nauka rozum
oświeca, ale ta nadto i wolę zapala".
W czasie pobytu Ignacego na Monte Cassino przeniósł się
do lepszego życia ostatni z pozyskanych przezeń towarzyszów, Jakub Hozjusz. Pan
Bóg uwiadomić raczył o tym wypadku, a zarazem pocieszyć swego sługę cudownym
widzeniem. Tego samego dnia, w którym zmarły z ziemią tą się pożegnał, Ignacy
ujrzał wyraźnie na modlitwie jakąś duszę, otoczoną światłością i wznoszącą się
ku niebu; bliżej się widzeniu przypatrzywszy, wątpić nie mógł, że ma przed sobą
duszę Hozjusza. W pewności tej utwierdził się jeszcze, gdy słuchając Mszy św. i
powtarzając pobożnie słowa Confiteor: "I wszystkim Świętym", zobaczył przed sobą
długi, nadzwyczaj wspaniały orszak świętych, a wśród nich rozróżnił wyraźnie
chwałą i weselem jaśniejącą duszę drogiego towarzysza. Radość i wdzięczność dla
Boga wycisnęły mu obfite łzy; pewność, że Hozjusz, zaliczony do grona
mieszkańców niebieskich, będzie się wstawiał za gromadką walczących towarzyszów,
napełniła go nowym zasobem męstwa i świętej ufności.
Choć wyświęcony na kapłana jeszcze w czerwcu 1537 r.,
nie odważył się dotąd Ignacy złożyć Bogu bezkrwawej ofiary Mszy św. Pierwszy raz
po długim a gorącym przygotowaniu i w Monte Cassino tylu modłami bogobojnych
zakonników uświęconym i w Rzymie, przesyconym krwią Chrystusowych wyznawców,
stanął przy ołtarzu w samą uroczystość Bożego Narodzenia 1538 r. O tym tak
uroczystym i ważnym dla siebie wypadku, donosi jędrnie, ale serdecznie braciom
swym, "panom na Loyoli": (2) "W dzień Bożego Narodzenia, w kościele Najświętszej
Panny Większej, w kaplicy mieszczącej żłóbek, w którym Boskie Dziecię Jezus było
złożonym, odprawiłem za Jego pomocą i łaską pierwszą Mszę świętą".
Niebieskie pociechy, jakie całym strumieniem zlały się w
tym dniu szczęśliwym do serca wiernego rycerza Pańskiego, dodały mu otuchy w
licznych a ciężkich cierpieniach i prześladowaniach, którymi Najwyższy Wódz w
tym właśnie czasie z szczególną siłą doświadczać go pozwalał. Dawne, tylokrotnie
i w Hiszpanii i w Paryżu zwalczone potwarze i oszczerstwa, podniosły znów głowę,
a na chwilę zdawało się, że potrafią zniweczyć całe dotychczasowe dzieło
Ignacego, w zbawiennej pracy mu przeszkodzą, rozproszą zebraną przezeń gromadkę
uczniów.
Najżarliwiej powtarzał i rozszerzał najrozmaitsze te
potwarze niejaki Agostino, na pozór bardzo gorliwy zakonnik reguły św.
Augustyna, w gruncie zarażony luterskimi błędami. Człowiek ten zły, a sprytny i
wymowny, szerzył dotąd zwolna i ostrożnie, ale bez żadnej przeszkody, jad
protestancki nie tylko w prywatnych rozmowach, ale i z ambony. Paru towarzyszów
Ignacego, którzy w Niemczech mieli wyborną sposobność zapoznać się z wszystkimi
wykrętami i fortelami heretyków, zdumieli się i przerazili, spotykając się z
tymi samymi wykrętami w stolicy chrześcijaństwa, a sądząc poczciwie, że O.
Agostino raczej grzeszy brakiem nauki niż złością, najprzód po bratersku, a gdy
to nie pomogło, ostrzej i publicznie zwrócili mu uwagę na niestosowność wielu
jego twierdzeń i wyrażeń. Rozgniewany heretyk, widząc, że obłudna jego taktyka
wykryta, postanowił się pomścić. Spryt i wymowa zjednały obłudnemu zakonnikowi
niemałą liczbę zwolenników i wielbicieli; nie trudno mu też było puścić w obieg
i zjednać wiarę dla całego szeregu potwornych bajek, czerniących najsromotniej
Ignacego i jego towarzyszów. Dorzucając szczyptę prawdy do swych fałszów,
opowiadał na prawo i na lewo, jak Ignacy więziony był i potępiony za herezję w
Alkali, Salamance, Paryżu, Wenecji; jak nawet skazany już był na stos i tylko
ucieczce życie zawdzięcza. Aby tym potwarzom nadać większy pozór prawdy, zmówił
chytry Agostino trzech Hiszpanów, którzy mieli świadczyć, że sami należeli
niegdyś do sekty utworzonej przez Ignacego, lecz opuścili ją, przekonawszy się
dobitnie o jej niegodziwości. Do grona oszczerców przyłączył się jeszcze Michał
Navarro, ten sam, który w Paryżu godził na życie Ignacego, a zdawało się na
chwilę, że łaską Bożą wzruszony, przemieni się w jego ucznia. Navarro obiecał,
za dość znaczną sumę pieniędzy, podjąć się publicznego oskarżenia swego dawnego
dobroczyńcy, i istotnie, nie tylko oskarżył Ignacego przed gubernatorem
rzymskim, Benedyktem Conversino, jako bardzo niebezpiecznego, wielekroć karanego
heretyka, ale nadto zeznanie swe potwierdził przysięgą.
"Przez całe osiem miesięcy – opisuje sam Ignacy dalszy
przebieg tej sprawy (3) – znosiliśmy gwałtowne zaczepki i prześladowanie
najsroższe, jakiegom w życiu doświadczył. Wreszcie stanęliśmy przed sądem, a
wespół z nami dwóch naszych oskarżycieli; gdy jeden z nich zajął wobec sędziego
stanowisko zupełnie inne, niż tego się spodziewano, inni, których sądowego
przesłuchania również domagaliśmy się, tak się tym zmieszali, że stracili
wszelką chęć i odwagę do dalszego prowadzenia procesu i wyjednali zakaz nie
dozwalający nam wytoczyć procesu przed innymi sędziami. Ponieważ zaś byli to
ludzie mający stosunki z dworem, znający się na interesach i bogaci, tak
wykręcali się i obracali rzecz całą przed kardynałami i wielu innymi urzędnikami
na dworze papieskim, że przez długi czas musieliśmy walczyć i nie mogliśmy dojść
do końca".
"Wreszcie dwóch głównych rozsiewaczy fałszywych wieści o
nas stanąć musiało przed gubernatorem i wyznało, że bywali na naszych kazaniach
i wykładach i złożyli świadectwo zupełnie nas usprawiedliwiające tak odnośnie do
nauki naszej, jak i do obyczajów. Wikariusz i gubernator, choć pełni są szacunku
dla nas, chcieli jednak, aby cała ta sprawa, ze względu na tych i na owych,
pokrytą została milczeniem. My przeciwnie, uważaliśmy za rzecz słuszną i
kilkakrotnie prosiliśmy, ażeby publiczne śledztwo wykazało, co jest dobrego lub
złego w naszej nauce, w celu usunięcia zgorszenia szerzącego się między ludem;
ale dopiąć tego nie mogliśmy, choć odwoływaliśmy się i do sądu i do prawa. Tyle
tylko dopięliśmy, że z bojaźni przed sądem, nie rzucano na nas takich
oszczerstw, jak poprzednio, przynajmniej nie tak jawnie. Jeden z naszych
przyjaciół widząc, że nie możemy się doczekać ani wyroku, ani żadnego
wyjaśnienia w tej sprawie, przedłożył ją papieżowi, po powrocie tegoż z Nizzy i
prosił, aby wyrok wydać nakazał. Papież obiecał, ale gdy skutku tej obietnicy
nie można się było doczekać, mówiło z nim jeszcze w tej mierze dwóch z naszego
«Towarzystwa»; a gdy niezadługo potem wyjechał do swego zamku, udałem się tamże
i rozmawiałem sam na sam z Jego Świątobliwością w jego pokoju, przeszło godzinę.
Wyłożyłem mu obszernie, jakie mamy cele i zamiary; otwarcie opowiedziałem, ile
razy wytoczono mi procesy w Hiszpanii i w Paryżu, ile razy byłem w więzieniu w
Alkali i w Salamance, bo chciałem, aby wszystkich szczegółów o mnie nie od kogo
innego, ale ode mnie samego się dowiedział, i aby go te szczegóły spowodowały do
zarządzenia śledztwa, które ostatecznie doprowadzić by musiało do wydania wyroku
i zdania o naszej nauce. Ostatecznie, ponieważ ze względu na głoszone przez nas
kazania i nauki, potrzebujemy koniecznie zachować dobrą sławę nie tylko u Boga,
Pana naszego, ale i u ludzi, i musimy bronić się przeciw podejrzeniom co do
naszych obyczajów i nauki, prosiłem w imieniu wszystkich Jego Świątobliwość, aby
raczył złemu zapobiec i nakazał zbadać zwykłemu jakiemu sędziemu, którego
zechciałby nam naznaczyć, naszą naukę i obyczaje, a jeśli ów sędzia za złe je
uzna, chętnie poddamy się wszelkiej karze i naganie, jeśli zaś uzna je za dobre,
Jego Świątobliwość nie odmówi nam zapewne swej opieki. Papież, jak wnioskuję z
całej rozmowy, przyjął bardzo dobrze tę prośbę, chwalił nasze zdolności i że
dobrze ich używamy, i przemówiwszy do nas, jak przystało na prawdziwego, dobrego
Pasterza, nakazał z naciskiem gubernatorowi (który jest biskupem i najwyższym
sędzią w tym mieście równie dla spraw kościelnych, jak i świeckich), aby
natychmiast naszą sprawą się zajął. Istotnie, gubernator bardzo gorliwie zajął
się procesem, a gdy w dodatku papież powrócił do Rzymu i po wielekroć publicznie
wyraził się na naszą korzyść i to w obecności członków «Towarzystwa», którym
rozkazał co 15 dni do siebie przychodzić i prowadzić dysputy w czasie obiadu
Jego Świątobliwości, rozeszła się w znacznej części wisząca nad nami burza i z
dnia na dzień piękniejszą mamy pogodę, tak, że nasze sprawy, zdaniem moim,
wzięły tak pomyślny obrót jak tylko tego mogliśmy sobie życzyć ze względu na
chwałę i służbę Boga Pana naszego. Wielu biskupów i prałatów natarczywie się od
nas domaga, abyśmy w ich diecezjach zbawienne owoce pracą naszą przynosili;
tymczasem jednak trzymamy się jeszcze na uboczu, czekając na odpowiedniejszy
czas i sposobność".
"Spodobało się teraz Bogu i Panu naszemu wyjaśnić naszą
sprawę i doprowadzić ją do wydania wyroku. Przy tym wydarzyło się coś istotnie
dziwnego. Gdy gruchnęła tu pogłoska, że uciekliśmy z wielu miejsc, a mianowicie
z Paryża, Hiszpanii i Wenecji, przybyli do Rzymu i to właśnie w czasie, w którym
wyrok na nas miał być wydany, prezydent Fiqueroa, który w Alkali dwa razy proces
mi wytoczył, a raz do więzienia wtrącił, generalny wikary weneckiego legata,
który także zarządził przeciw mnie śledztwo, kiedy zaczęliśmy nauczać w
Rzeczypospolitej Weneckiej, Dr. Ori, który również wytoczył mi proces w Paryżu i
Biskup z Wicencji, w którego diecezji trzech lub czterech nas mówiło kazania
przez czas pewien. Wszyscy ci dali świadectwo na naszą korzyść. Nadto miasta
Siena, Bolonia i Ferrara nadesłały uwierzytelnione świadectwa za nami, a książę
Ferrary nie tylko wydał pisemne świadectwo, ale nadto uważając, że rozchodzi się
tu nie tyle o nas, ile raczej o chwałę Boga, Pana naszego, wziął sobie bardzo
naszą zniewagę do serca i osobne instrukcje dał swemu posłowi i napisał po
kilkakroć do naszego «Towarzystwa», oświadczając, że całą tę sprawę uważa za
swoją własną, ponieważ przekonał się, z jakim pożytkiem pracowaliśmy i w jego
mieście i w innych, choć wcale niełatwą było rzeczą w nich pozostawać i utrzymać
się".
"Od chwili, w której pracować rozpoczęliśmy, aż do dnia
dzisiejszego, – za co dzięki składamy Bogu, Panu naszemu, – mieć mogliśmy w
każde święto dwa lub trzy kazania i dzień w dzień dwa razy publiczne wykłady,
podczas gdy inni słuchali spowiedzi, a inni dawali «ćwiczenia duchowne». Teraz
gdy na koniec wyrok zapadł, będziemy mogli, jak się spodziewamy, więcej kazać i
katechizować; a jakkolwiek ziemia twarda i nieurodzajna i doświadczyliśmy tak
wielkiej przeciwności, to jednak żalić się nie możemy, bo pracy nam nie brakuje,
a Pan Bóg nasz daleko więcej przez nas działa, niż ze względu na naszą naukę i
rozum moglibyśmy sobie słusznie tuszyć. W szczegóły wchodzić nie chcę, aby nie
grzeszyć zbytnią rozwlekłością; w ogóle mówiąc, Bóg Pan nasz bardzo nam
błogosławi. Nadmienię tylko, że wiem już o czterech lub pięciu, którzy
postanowili wstąpić do naszego «Towarzystwa» i od wielu dni i miesięcy trwają w
tym postanowieniu. Nie śmiemy ich jeszcze przyjąć, ponieważ pomiędzy innymi
zarzutami i ten się znajdował, że bez upoważnienia papieskiego zakładamy jakieś
stowarzyszenie czy zakon i innych do niego wciągamy. Ale choć obecnie wspólnie i
razem nie żyjemy, złączeni jesteśmy duchownie, aby się później rzeczywiście
złączyć; co spodziewamy się, Bóg nasz niebawem zarządzi, na większą służbę swoją
i chwałę"...
Nadzieje te ziścić się miały niebawem. Papież oświadczył
Ignacemu, że prawdopodobnie wyśle paru jego towarzyszów do różnych miast
włoskich bronić zagrożonej wiary i obyczajów; tym bardziej więc należało z czasu
korzystać i póki wszyscy w Rzymie byli zgromadzeni, ułożyć podstawy do dalszego
wspólnego i jednomyślnego działania; "złączyć się rzeczywiście" – jak wyrażał
się Święty – w jeden hufiec silny nie tylko jednością zamiarów, ale i
organizacji. O podróży do Ziemi Świętej nie było już co myśleć; Ignacy pozwracał
przeto hojnym dobroczyńcom udzielone sobie na ten cel jałmużny, a całą uwagę
zwrócił ku pytaniu, jakim ma być, jakimi prawami ma rządzić się formujący się
zastęp Jezusowych "towarzyszów", którzy już nie w samej Palestynie, ale na całym
świecie walczyć mieli o zdobycie i rozszerzenie królestwa Bożego? Wspólne
konferencje nad tymi pytaniami trwały przez trzy miesiące. Dzień obracali
"towarzysze" na uczynki miłosierne, na kazania i słuchanie spowiedzi, w nocy zaś
zbierali się razem i wezwawszy Boga na pomoc, w największym porządku ciągnęli
obrady, które wytykały główne linie przyszłych reguł i całego zakonnego
instytutu. Sam Ignacy spisywał własnoręcznie protokół z tych narad. Oto, częścią
dosłownie, częścią w streszczeniu najgłówniejszego z niego ustępy: (4)
"Ponieważ zbliżał się czas, w którym mieliśmy się
rozproszyć na różne strony, postanowiliśmy, w ubiegłym Wielkim Poście (1539 r.)
zgromadzać się przez czas pewien i naradzać nad powołaniem naszym i sposobem
życia. Wszyscy zgadzaliśmy się w pragnieniu spełniania jak najlepiej i
najdoskonalej woli Bożej, ale różne były zdania, jakich w tym celu używać
środków. I nie dziw, bo i do różnych narodowości należeliśmy: francuskiej,
hiszpańskiej, sabaudzkiej, kantabryjskiej; zresztą nawet między Apostołami i
innymi najdoskonalszymi mężami były nieraz różnice zdań. Ażeby dowiedzieć się,
jaką drogą idąc, złożyć możemy siebie samych Panu Bogu w zupełnej ofierze,
postanowiliśmy za wspólną zgodą przyłożyć się z większą, niż zazwyczaj,
gorliwością do modlitwy, rozmyślania, Mszy świętej, a następnie wszystkie nasze
myśli złożyć u stóp Pańskich, spodziewając się od najhojniejszego i
najłaskawszego Pana nieomylnej pomocy".
"Na zebraniach naszych przedstawialiśmy kolejno różne
wątpliwości i trudności. Wśród prac dziennych każdy myślał, jak je rozwiązać i
Boga o światło prosił, a w nocy zdanie swe innym przedstawiał. Potem wszyscy
godzili się na to, na co padła większa liczba głosów. W pierwszej nocy
zastanawialiśmy się, czy mamy tworzyć jedno wspólne ciało, czy tylko każdy,
sobie samemu niejako zostawiony, spełniać ma wszystkie rozkazy i polecenia
papieża. Ponieważ najmiłościwszy i najlitościwszy Bóg raczył nas połączyć i
wspólnie zjednoczyć, chociaż tak jesteśmy nędzni, choć z tak różnych miejsc
pochodzimy i byliśmy przyzwyczajeni do bardzo różnego sposobu życia, nie
powinniśmy rozrywać jedności i związku, którym Bóg nas złączył, lecz owszem
wzmacniać go i utwierdzać w jedno ciało się łącząc, starając się jedni o drugich
i zatrzymując wspólne porozumienie, aby tak móc skuteczniej dla dobra dusz
pracować. Wszystko to rozumie się i wszystko tak i o tyle uchwalamy, jak i o ile
Stolica Apostolska na to zezwoli".
"Następnie roztrząsaliśmy, czy należałoby się związać
względem kogo z pomiędzy siebie ślubem posłuszeństwa, jak związaliśmy się ślubem
ubóstwa i czystości, abyśmy z większą szczerością i zasługą mogli spełniać
zawsze i we wszystkim wolę Boga, Pana naszego. Dla lepszego rozwiązania tej
trudności zaczęliśmy się zastanawiać nad użyciem różnych środków, które by nam
do rozwiązania jej mogły dopomóc. Jednym z nich było udać się na miejsce jakie
samotne i tam przez 30 lub 40 dni modlić się, pościć i pokutować, aby Bóg nas
oświecił; innym środkiem: wysłać trzech lub czterech w imieniu wszystkich; lub
wreszcie, jeśliby nikt z nas Rzymu opuścić nie mógł, poświęcić pół każdego dnia
na tę główną sprawę, a przez drugie pół dnia oddawać się zwyczajnym naszym
ćwiczeniom, kazaniom i spowiedziom. Ostatecznie postanowiliśmy zostać w Rzymie,
aby nie dać powodu do jakich plotek i oszczerstw i nie zostawiać bez robotników
pola, na którym Pan tak bardzo nam błogosławi. Nadto postanowiliśmy przygotować
duszę (5), stawiając ją w
zupełnej obojętności, tak, aby gotową była raczej do słuchania, niż do
rozkazywania, i wyobrażając sobie, że do «Towarzystwa» nie należymy, ani do
niego należeć nie będziemy, aby z większą wolnością roztrząsnąć, co lepsze i
odpowiedniejsze na większą służbę Bożą i nadanie Towarzystwu większej trwałości.
Nazajutrz jeden po drugim wyliczali zarzuty przeciw związaniu się
posłuszeństwem; a dnia następnego powody skłaniające do tego związania się,
pożytki i owoce posłuszeństwa"...
"Po wielu dniach spędzonych na wszechstronnym
rozbieraniu tej kwestii i na modlitwie, postanowiliśmy nie większością głosów,
ale jednomyślnie, iż korzystniejszym będzie, owszem, że jest koniecznym poddać
się pod posłuszeństwo jednego, aby tak lepiej i dokładniej uskutecznić
najgłówniejsze nasze pragnienie spełniania we wszystkim woli Bożej, aby
Towarzystwo lepiej zabezpieczyć, a wreszcie aby móc należycie kierować
wszystkimi poszczególnymi sprawami i zajęciami, tak duchownymi jak i
doczesnymi".
"W podobny sposób przechodziliśmy i badali inne różne
kwestie, od połowy Wielkiego Postu aż do dnia św. Jana Chrzciciela, z wielkimi
pociechami i oświeceniami duszy".
Na fundamencie założonym w trzymiesięcznych tych
naradach, stanął później cały gmach zakonnych reguł i przepisów. Na razie
obradom położył koniec rozkaz papieża, polecający kilku "towarzyszom" ważne
misje poza Rzymem. Ostra zima 1539 r. i w ślad za nią idące straszny głód i
zaraza dały sposobność równie Ignacemu, jak całemu zebranemu przezeń zastępowi,
do bohaterskich uczynków miłosiernych, do jawnego okazania, co płomieniejąca
miłość Boża zdziałać potrafi. W całym Rzymie opowiadano sobie cuda o tych
dziwnych ludziach, którzy sami nic nie mając, założyli w domu, gdzie ich samych
z miłosierdzia przyjęto, przytułek dla ubogich, szpital dla chorych i uratowali
tysiące od śmierci z głodu lub choroby. Wieść o nowych "apostołach", jak lud ich
nazywał, rozeszła się szeroko i z wielu stron, od wielu zwłaszcza włoskich
biskupów nadeszły do papieża gorące prośby o przysłanie bogobojnych, z takim
błogosławieństwem Bożym pracujących misjonarzy. Stosownie do życzenia
papieskiego, Paschazjusz Broet wyruszył do Sieny z misją zaprowadzenia reformy w
pewnym klasztorze zakonnic; Klaudiusz Le Jay do Brescii, Faber i Laynez do Parmy
i Placencji, Bobadilla do Kalabrii. Ignacy pozostał w Rzymie i nie ustając w
zwykłej pracy w kościołach i szpitalach, poświęcił się głównie staraniom o
uzyskanie potwierdzenia papieskiego dla nowo formującego się zakonu, dla
wspólnie obmyślanych zasad, którymi miał się kierować.
Zasady te streścił Święty w jędrnym memoriale dla
papieża przeznaczonym: "Ktokolwiek w Towarzystwie naszym, które imieniem
Jezusowym nazwać pragniemy, chce dla Boga walczyć pod sztandarem krzyża i służyć
wyłącznie tylko Panu, tudzież rzymskiemu papieżowi, jako namiestnikowi Bożemu na
ziemi, ten złożywszy ślub wiecznej czystości, uważyć i zrozumieć ma, że jest
członkiem Towarzystwa, na to przede wszystkim założonego, aby starało się o
doskonalenie dusz w życiu i nauce chrześcijańskiej, o rozszerzanie wiary przez
publiczne kazania i głoszenie słowa Bożego, przez «ćwiczenia duchowne» i dzieła
miłosierdzia, a zwłaszcza przez uczenie katechizmu dzieci i prostaczków, tudzież
słuchanie spowiedzi wszystkich wiernych chrześcijan. Środkiem i drogą do
osiągnięcia tego celu jest najściślejsze posłuszeństwo papieżowi, tak aby mógł
używać nas, jak i gdzie zechce, wysyłać dokąd zechce, czy do Turków, czy do
innych niewiernych, heretyków, schizmatyków, czy wreszcie do wiernych. Nadto
wszyscy ślubować będą wieczyste ubóstwo i ścisłe posłuszeństwo przełożonemu
Towarzystwa, w którym uznawać będą obecnego niejako Chrystusa. Niełatwe to
bezwątpienia powołanie i dlatego też postanowiliśmy nikogo nie przyjmować do
naszego Towarzystwa, nie wypróbowawszy go wprzód długo i dokładnie. Ten tylko,
kto w tych próbach odznaczy się chrześcijańską roztropnością, nauką i czystością
życia, przyjętym być może do hufca Chrystusa Pana, który niechaj drobnym
początkom naszym błogosławić raczy na chwałę Ojca Niebieskiego, któremu samemu
niech będzie na wieki cześć i chwała".
Dnia 3 września 1539 r., przedłożył Ignacy ten memoriał
Pawłowi III w Tivoli, gdzie papież spędzał jesienne miesiące. "Pragnęliśmy –
donosił jednemu z przyjaciół (6) – wyjednać dla
Towarzystwa naszego zatwierdzenie Stolicy Apostolskiej, abyśmy tak z większą
gorliwością i pokorą mogli służyć i chwalić Stwórcę i Pana naszego, z pomocą
łaski Jego, choć najniegodniejszymi łaski tej jesteśmy. Udałem się więc do Jego
Świątobliwości... i papież pochwalił i potwierdził wszystko, co przedstawiliśmy
mu. Później dopiero, gdy przyszło do urzędowego załatwienia sprawy, zaczęli
niektórzy robić trudności i mieliśmy niemało do wycierpienia".
Trudności pochodziły głównie od kardynała Bartłomieja
Giudiccioni, jednego z trzech, których papież wyznaczył do przejrzenia
wręczonego sobie przez Ignacego memoriału i wydania o nim sądu. Kardynał
wychodził z zasady, że nie należy mnożyć nowych zakonów, lecz raczej reformować
dawne i przyprowadzać je do pierwotnej gorliwości; stąd też z góry, nie myśląc
nawet rozejrzeć się dokładniej w danych sobie dokumentach, oświadczył się jak
najenergiczniej za odmówieniem żądanego zatwierdzenia. Zdanie tak uczonego i
wytrawnego kanonisty, za jakiego nie bez słuszności uchodził Giudiccioni,
pociągnęło za sobą innych kardynałów. Po ludzku sądząc, rzecz cała zdawała się
zrozpaczoną; Ignacy wiedział też, że od ludzi niczego spodziewać się nie może,
ale z drugiej strony nie wątpił, że Bóg, który tak wyraźnie natchnął go do
założenia nowego zakonu, dopomoże mu z pewnością. I sam Święty i wszyscy
"towarzysze" z jego polecenia nie przestawali modlić się dniem i nocą, a łzy ich
i modlitwy odniosły stanowcze zwycięstwo. Giudiccioni, zawsze i z jak największą
stanowczością przeciwny wszelkim nowym zakonom, wyznał teraz jakby jakąś
nadprzyrodzoną siłą zmuszony, że opierać się nie może zamiarom Ignacego, bo
czuje, że opierając się im, wystąpiłby do walki z wolą Bożą. "Głos jakiś
wewnętrzny, zwierzał się, przynagla mię do poparcia tego dzieła, choć skądinąd
zdawałoby się, że tak sobie postępując, sprzeciwiam się własnym długoletnim
zasadom. Ale na to nie ma sposobu! Gdy głos Boży tak jawnie, tak dziwnym i
niewytłumaczalnym sposobem w sercu się odezwie, to na próżno rozum ludzki
próbowałby go przygłuszyć".
Tak, za wdaniem się Boga, usuniętą została
najważniejsza, powiedzieć można, jedyna na szali ważąca trudność. Papież,
otrzymawszy nadzwyczaj przychylne sprawozdanie kardynalskiej komisji, chciał
jeszcze sam przejrzeć memoriał przez Ignacego nakreślony, a czytając go, zawołał
pełen podziwu: "Palec Boży tu jest!". Niebawem mógł Święty z radością donieść:
(7)
"Otrzymaliśmy wreszcie, 27 września (1540 r.), bullę zatwierdzającą nas, a
ułożoną zupełnie tak, jakeśmy o to prosili".
Bulla ta, zaczynająca się od słów: Regimini
militantis Ecclesiae, przytacza dosłownie memoriał Ignacego, treść jego
nazywa "pobożną i świętą", pochwala i przyjmuje nowy zakon pod szczególną opiekę
Stolicy Apostolskiej, dozwala "układać i w życie wprowadzać ze wszelką
wolnością, odrębne ustawy, które samiż towarzysze uznają za odpowiednie do
osiągnięcia celu swego Towarzystwa, chwały Chrystusa Pana naszego i pożytku
bliźnich". W jednym z ostatnich ustępów, pismo papieskie ogranicza liczbę
członków nowego zakonu do sześćdziesięciu. Ograniczenie to zniósł w niecałe trzy
lata później sam jeszcze Paweł III bullą Iniunctum nobis, datowaną dnia
14 marca 1543 r. Następca Pawła, Juliusz III, potwierdził ponownie na prośby
Ignacego cały instytut Towarzystwa Jezusowego i stanowczo zamknął drogę
powstałym z różnych stron trudnościom, niechętnym i fałszywym komentarzom w
bulli Exponit debitum z 19 lipca 1550 r. Nie wspominamy o innych, nieraz
w bardzo silnych wyrazach ułożonych bullach, w których następni papieże, od
Piusa IV do Leona XIII, zatwierdzali i pochwalali bądź cały instytut Towarzystwa
Jezusowego, cel jego i prawodawstwo, bądź pewne, szczególnie zwalczane i
zaczepiane punkty; nie wspominamy dlatego, ponieważ dokumenty te, wydane po
śmierci Ignacego, nie stoją w bezpośredniej łączności z jego żywotem.
Po uroczystym zatwierdzeniu zakonu przez papieża
należało przede wszystkim pomyśleć o wyborze naczelnego przełożonego, tak
zwanego w zakonach "generała", który z równą roztropnością, jak odwagą,
kierowałby łódką w imię Boże na morze puszczoną. W połowie Postu 1541, zebrali
się w tym celu w Rzymie wszyscy Ojcowie pracujący we Włoszech; inni, a
mianowicie Ksawery, Faber i Rodriguez, i którzy w żaden sposób przybyć nie
mogli, zostawili byli lub nadesłali już poprzednio swe głosy własnoręcznie
spisane i zapieczętowane (8). Zgromadzeni przepędzili trzy dni w samotności na
modlitwie; czwartego dnia spisali swe zdania, po czym znowu modlili się przez
trzy dni, aby Bóg raczył pobłogosławić uczynionemu wyborowi i dopiero po upływie
tego czasu wspólnie otworzyli i odczytali zebrane głosy. Wszystkie, z wyjątkiem
głosu samegoż Ignacego, padły jednomyślnie na "dawnego – jak wyraził się św.
Franciszek Ksawery – i prawdziwego Ojca naszego, Ignacego, który jak złączył nas
z trudem niemałym, tak również nie bez trudu potrafi nas najlepiej zachowywać,
kierować i prowadzić do tego, co dobre, do tego, co lepsze, bo on najdokładniej
zna każdego z nas".
Ignacy spisał swe zdanie w następujących, tchnących
pokorą i roztropnością wyrazach.
"Wyłączając siebie samego, wybieram, w Panu naszym na
przełożonego Towarzystwa, tego, który zbierze największą liczbę głosów. Zdawało
mi się odpowiedniejszym żadnego nazwiska nie wymieniać; wszakże gdyby
Towarzystwo osądziło, że większa chwała Boga, Pana naszego wymienienia jasnego
domaga się, gotów jestem to uczynić".
Wynik jednomyślnego, tak oczywiście przez Ducha Świętego
kierowanego wyboru napełnił wielką radością serca wszystkich towarzyszów: tylko
Ignacy niewymownie się zasmucił. W głębokiej swej pokorze sądził, że nie wola
Boża, ale chyba jakaś zasadzka szatańska zadecydowała w tej sprawie. Przypomniał
towarzyszom dawne swe życie, złe i grzeszne, jak z naciskiem się wyrażał;
zwrócił im uwagę na słabe swe siły nie tylko duchowe ale i fizyczne; błagał, aby
uwolnili go od ciężaru, którego unieść nie potrafi, ale wymodliwszy od Boga
lepsze światło, przystąpili do ponownego wyboru. Zgromadzeni ustąpili tym
gorącym prośbom, nie śmiąc zbyt zasmucić ukochanego Ojca; po trzech dniach
spędzonych na modlitwie oddali swe głosy, ale głosy te nie różniły się w niczym
od danych poprzednio. "Masz dowód – rzekł teraz Laynez, gdy Ignacy próbował się
jeszcze wymawiać – masz aż do zbytku wyraźny dowód woli Bożej; pamiętaj, że jak
w czym innym, tak i w tym wypadku nie wolno ci sprzeciwiać się jej i że dając
taki przykład niekarności, sam niszczysz w zarodku zakon nasz dopiero się
zakładający". – Stanowcze te słowa przekonały Ignacego; z drugiej jednak strony
wstręt do wszelkich godności, do objęcia tak gorąco zazwyczaj przez ludzi
pożądanej władzy, był zbyt silny w sercu Świętego, aby za pierwszym silniejszym
natarciem mógł od razu ustąpić. Po długich jeszcze prośbach, namowach,
rozprawach, towarzysze zgodzili się wreszcie na następną propozycję Ignacego:
"Oddam całą tę sprawę w ręce mego spowiednika. Otworzę mu wszystkie rany i
niedoskonałości duszy, opowiem o wszystkich słabościach ciała, a jeśli pomimo
tego, nakaże mi w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa przyjąć na siebie wkładany
mi przez was ciężar, natenczas posłucham".
Przypadał właśnie czas najodpowiedniejszy do rozmyślania
i pokuty: wielki tydzień. Trzy ostatnie dni: Wielki Czwartek, Piątek i Sobotę
spędził Ignacy u OO. Franciszkanów w klasztorze "Świętego Piotra in Montorio".
Tu pod opieką swego patrona, który w Loyoli wrócił mu życie, a sam niegdyś na
tym miejscu śmierć za Chrystusa poniósł, wyspowiadał się Ignacy z całego życia
przed dotychczasowym swym duchownym przewodnikiem, Bratem Teodozjuszem i
zapytał: "Jak każesz mi postąpić?". Świątobliwy zakonnik nie mógł mieć w tym
względzie wątpliwości; rozumiejąc jednak dobrze całą doniosłość sprawy, obiecał
dokładnie się przed Bogiem zastanowić i ostateczną pisemną odpowiedź dał dopiero
w kilka dni później. W odpowiedzi tej publicznie przed zgromadzonymi
"towarzyszami" odczytanej, Brat Teodozjusz nakazywał Ignacemu przyjąć bez
dalszych zwłok i wymawiań się nałożoną sobie godność. Teraz już wątpliwości być
nie mogło; Święty uchylił głowę i tegoż samego dnia, 19 kwietnia 1541 r.,
oświadczył, wśród powszechnej radości, że przyjmuje urząd generalnego
przełożonego.
Nic już teraz nie stawało na drodze pierwszym członkom
Towarzystwa Jezusowego do złożenia uroczystej profesji zakonnej.
W piątek, po niedzieli wielkanocnej, 22 kwietnia, odbyli
wspólnie pobożną pielgrzymkę do siedmiu bazylik rzymskich, kończąc ją w bazylice
św. Pawła poza murami. Tu Ignacy wyszedł ze Mszą przed ołtarz Najświętszej
Panny, stojący po lewej stronie Wielkiego ołtarza; przed komunią św. zwrócił się
do klęczących u stopni ołtarza towarzyszów, i trzymając w jednej ręce patenę z
Przenajświętszą Hostią, w drugiej spisaną formułę profesji, głośno odczytał
wieczyste swe, miłe z pewnością Bogu, zobowiązanie:
"Ja, Ignacy Loyola, przyobiecuję Bogu Wszechmogącemu i
Papieżowi Rzymskiemu, namiestnikowi Bożemu na ziemi, w obecności Najświętszej
Panny i Matki Maryi i całego dworu niebieskiego, tudzież w obecności
Towarzystwa: wieczne ubóstwo, czystość i posłuszeństwo dla sposobu życia
nakreślonego w bulli, zakładającej Towarzystwo Jezusa Pana naszego, i wedle
ustaw już ogłoszonych, lub które następnie będą ogłoszone. Nadto obiecuję
szczególne posłuszeństwo Ojcu Świętemu odnośnie do misyj, jak to w tejże bulli
jest wyrażonym. Obiecuję przykładać się do uczenia dzieci katechizmu, stosownie
do tychże bull i ustaw".
Z kolei wygłaszali teraz inni towarzysze swą profesję w
tychże samych słowach, z tą jedynie różnicą, iż ślubami swymi nie wiązali się
bezpośrednio wobec papieża, ale składali je na ręce "zastępującego sobie miejsce
Boga" Ignacego. Następnie przyjęli komunię św. z rąk Świętego i długo a
serdecznie dziękowali Bogu za wyświadczone sobie tego dnia łaski. Wzruszenie
pomnożyło się, hojne łzy wyciśnięte przez nadziemską pociechę popłynęły obfitym
strumieniem, gdy ucałowawszy najprzód relikwie świętych Apostołów Piotra i
Pawła, złączyli się we wspólnym, braterskim uścisku. – "Daj pracować, daj
cierpieć, pozwól chwałę swą rozszerzać Panie!" – wołał każdy z przepełnionego
serca, gotów na wszystko, byle iść w ślad za Najwyższym Wodzem, któremu przed
chwilą uroczyście "wobec całego dworu, całego wojska niebieskiego" dozgonną
służbę zaprzysiągł.
Choć serca wszystkich pałały ogniem Bożym, a wewnętrzne
wesele było tak wielkie, iż musiało szukać dla siebie ujścia na zewnątrz, to
najbardziej w oczy bijąca radość malowała się na twarzy Jana Codure. "Byłem tam
– opowiada późniejszy znakomity historyk i uczony, młodziutki wówczas
Ribadeneira – wespół z innymi Ojcami, i patrzyłem, na wszystko co się działo. –
Jan Codure szedł przed nami razem z O. Laynezem, i słyszeliśmy, jak wylewał
uczucia swej duszy, w płaczu i westchnieniach, tak, iż sądzić było można, iż
ciało znieść nie potrafi gwałtowności tych uczuć, iż miłość pierś mu rozsadzi i
wyswobodzi z więzienia tego życia śmiertelnego. Istotnie tegoż roku 1541 Codure,
który pierwszy po Błogosławionym Ojcu Ignacym profesję złożył, pierwszy też
ziemię opuścił. Umarł w Rzymie 29 sierpnia, w dzień ścięcia św. Jana
Chrzciciela. Ktoś bardzo nabożny (9) widział na
modlitwie duszę tego Ojca wśród chórów anielskich, obleczoną w promieniejące
światło; sam Ojciec Ignacy pisał o tym do Mag. Piotra Fabra. Również Ojciec
Ignacy, gdy szedł ze Mszą za chorego towarzysza, do św. Piotra in Montorio po
drugiej stronie Tybru i przechodził przez most świętego Sykstusa właśnie w
chwili, w której Jan Codure życie zakończył, Ojciec nasz stanął nagle i
zwróciwszy się do swego towarzysza O. Jana Chrzciciela Viola – który żyje
jeszcze i sam mi to opowiadał, rzekł: «O. Jan Codure przeszedł do lepszego
świata»".
Hufiec dobranych rycerzy Jezusowych, oświadczających, że
pójdą wszędzie za swym Wodzem, ów hufiec, który w manreskiej grocie tak żywo
stanął przed duchowymi oczami Ignacego, stał teraz przed nim w rzeczywistości,
do drogi, do walk gotów, czekając tylko rozkazów, gdzie, kiedy, w jaki sposób
samym do walki sposobić się i hartować, Królestwo Boże zdobywać, chwałę Bożą
szerzyć. Drobny to jeszcze hufiec, ale niedługo czekać, a gorczyczne nasienie
rozwinie się we wspaniałe drzewo. Już zewsząd spieszą ochotnicy, błagający jak o
największą łaskę, aby i ich zaciągnąć w szeregi formującej się drużyny
Jezusowej; gdzie okiem sięgnąć, otwiera się pole z dnia na dzień szersze, do
chwalebnej walki o dusze, do bogatej w owoce pracy; wysłani przez dobrego
gospodarza robotnicy na niwy, bielejące dojrzałymi do żniwa kłosami, pracy
nastarczyć nie mogą, a zapobiegliwy Gospodarz coraz nowe zastępy pomocników
formuje i do pomocy śle. Wspaniały to widok, podnoszący umysł, pocieszający
serce; miły Bogu i ludziom hymn wzniesiony przez dobre sługi na większą cześć i
chwałę swego Pana i Stwórcy.
–––––––––––
Ks. Jan Badeni T. J., Życie
św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu Tow. Jezusowego. Wydanie drugie.
Kraków 1923. NAKŁADEM WYDAWNICTWA KSIĘŻY
JEZUITÓW, ss. 186-212.
Przypisy:
(1) 19 grudnia 1538.
Cartas, t. I, l. 14.
(2) Cartas, l. 13.
(3) Do Izabelli Roser, 19 grudnia
1538 r. Cartas, t. I, l. 14.
(4) Dokument ten w całości
cytowany w Cartas, t. I, dok. 4; z pewnymi opuszczeniami u Bolandystów.
Comm. praev. nr. 280-287.
(5) Jak nie trudno dojrzeć, są to
po prostu rekolekcyjne "Reguły Wyboru" praktycznie zastosowane.
(6) Do P. Contarini, 18 grudnia
1540. Cartas, t. I, l. 23.
(7) Do P. Contarini, 18 grudnia
1540. Cartas, t. I, l. 23.
(8) Bobadilla wysłany przez
papieża do Kalabrii, nie mógł ani na czas osobiście przybyć, ani głosu
nadesłać.
(9) Nie kto inny, jak wiemy z
innych świadectw, tylko św. Ignacy.