14/ Śmierć błogosławiona. Chwała na ziemi i w niebie



Zniewolony widoczną wolą Bożą, musiał Ignacy przyjąć urząd generała założonego przez siebie zakonu, ale był to dla niego bardzo ciężki krzyż; w pokorze swej był przekonany, że nie dorósł do tak trudnego zadania, że kto inny na jego miejscu mógłby się z niego wywiązać z daleko większym pożytkiem i z większą chwałą Bożą. Myśl ta nie dawała mu spokoju. Kiedy zakon, po powtórnym potwierdzeniu przez Juliusza III, silniej jeszcze został umocniony, kiedy już na całym niemal świecie zapuścił korzenie, zdawało się Świętemu, że wolno mu wreszcie spełnić dawne pragnienie i w inne, godniejsze ręce złożyć poruczoną sobie władzę, a samemu usunąć się do cichego jakiego zakątka, gdzie nieznany, mógłby bez przeszkody z Bogiem rozmawiać, o duszy swej myśleć. W tym celu zawezwał z końcem 1550 r. poważniejszych i starszych Ojców ze wszystkich zakonnych prowincyj do Rzymu i wobec nich odczytał następujące oświadczenie, datowane 30 stycznia 1551 r.:

"W obliczu Stwórcy i Pana mego, który mię kiedyś osądzić ma na całą wieczność, prawdą się kierując i od wszelkiego zamieszania wolny, powiem, o ile czuję i rozumiem, com postanowił na większą cześć i chwałę Bożego Majestatu, po wielomiesięcznym i wieloletnim rozważaniu i zastanawianiu się z zupełnym i wewnętrznym i zewnętrznym spokojem".

"Przypatrując się licznym mym grzechom i ułomnościom i tylu słabościom duszy i ciała, przyszedłem wielokrotnie do zupełnego przekonania, że brakuje mi niejako w nieskończonym stopniu siły do dźwigania ciężaru, który obecnie, z polecenia Towarzystwa, zarządzając nim, dźwigać muszę. Dlatego pragnę w Panu naszym, aby sprawa ta poddaną została dojrzałej rozwadze i aby kto inny został wybrany, który lepiej, lub przynajmniej nie tak źle, jak ja, mógłby rządzić Towarzystwem i aby mu urząd ten został zlecony. I nie tylko to jest moim życzeniem, ale sądzę nadto na dostatecznych powodach opierając się, że należy ciężar ten złożyć nie tylko na kogoś, kto lepiej, lub nie tak źle go dźwigać będzie, ale na kogoś, kto w tej samej mierze, co i ja, mógłby mu podołać. Rozważywszy to wszystko, składam swój urząd i zrzekam się go bez żadnych zastrzeżeń i warunków w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, jednego Boga, Stwórcy mojego; i proszę i błagam w Panu naszym z całej duszy równie profesów, jak i wszystkich, których profesi na naradę zechcą zawezwać, aby przyjęli to moje zrzeczenie się, tak przed Majestatem Bożym usprawiedliwione".

Zgromadzeni dziwili się i chwalili Boga, że dał im przełożonego, tak przejętego duchem pokory; aby zadośćuczynić jego żądaniu, wzięli pod obrady przedłożone sobie oświadczenie, ale – jak to było łatwo przewidzieć – oświadczyli jednomyślnie, że sumienie nie dozwala im spełnić tym razem żądania twórcy swego zakonu, prawdziwego ojca swych dusz. Ignacy, przekonawszy się, że tej woli Towarzystwa niczym nie zdoła przełamać, musiał ustąpić; później żywił pewien czas tajemną nadzieję, że będzie mógł złożyć rządy Towarzystwa w ręce odwołanego z Azji Ksawerego, ale smutna wiadomość o zgonie świętego Apostoła przecięła w zarodku i te plany. Nie pozostawało nic innego, jak zgodzić się z wyraźną wolą Bożą i czekać, rychłoli Pan sam uwolnić go zechce z zajmowanego posterunku. Coraz częstsze, cięższe, coraz dłużej trwające dolegliwości i choroby zwiastowały bliskie nadejście tego Bożego rozkazu; oczekiwał go Ignacy z upragnieniem, do drogi gotowy.

Wiosna i lato 1556 r. ciężkie były dla Rzymu. Świeżo wypowiedziana wojna między królem hiszpańskim Filipem II a papieżem Pawłem IV sprowadziła do wiecznego miasta mnóstwo zaciężnych żołnierzy niekarnych i swawolnych, napełniających ulice ciągłym zgiełkiem, posuwających się nierzadko do karygodnych czynów. Widok ten bolał mocno Ignacego i tak szkodliwie wpływał na jego zdrowie, że lekarze zażądali, aby na pewien czas koniecznie oddalił się ze Rzymu i na wsi swobodniej odetchnął. Święty zastosował się w drugiej połowie lipca do danego polecenia. Tymczasem po kilku dniach osłabienie zamiast się zmniejszyć, tak się powiększyło, że znowu doktorzy uznali za niezbędne sprowadzić chorego na powrót do Rzymu. Smutną po ludzku, ale pełną niebieskiej pociechy i nauki historię następnych dni opowiada nieodstępny od wielu lat towarzysz i sekretarz Ignacego, naoczny świadek świętego jego życia i świętej śmierci, O. Jan Polanco: (1)

"W domu mieliśmy wielu chorych, między innymi O. Layneza i Jana de Mendoza i kilku jeszcze poważnych księży. Ojciec nasz nieco niedomagał; przez cztery lub pięć dni miał lekką gorączkę i nie wiedziano czy już z niej wyzdrowiał. Czuł się wszakże bardzo osłabionym, jak niejednokrotnie kiedy indziej. We środę (29 lipca) zawołał mię do siebie i polecił zawezwać Dr. Torresa, aby zaopiekował się nim, jak innymi chorymi, ponieważ choroba jego zdawała się lekką i dlatego doktor nie bardzo się nim zajmował. Polecenie natychmiast spełniłem. Inny również lekarz, pan Aleksander, wielki nasz przyjaciel, odwiedzał go codziennie".

"Następnie we czwartek znów mię zawołał około dwudziestej godziny (2), kazał oddalić się czuwającemu nad sobą bratu i powiedział: Dobrze byś zrobił, gdybyś zaraz udał się do papieskiego pałacu i dał znać Jego Świątobliwości, w jak niebezpiecznym stanie się znajduję, bez nadziei doczesnego tego życia i abyś w moim imieniu poprosił pokornie o błogosławieństwo dla mnie i dla O. Layneza, także niebezpiecznie chorego. Powiedz też, że jeśli Bóg Pan nasz zrobi mi tę łaskę i weźmie mię do nieba, modlić się tam będę za Jego Świątobliwość, tak jak tutaj na ziemi dnia każdego się modliłem".

"Odpowiedziałem na to: Ojcze! doktorzy sądzą, że choroba Twoja wcale nie jest niebezpieczną, a i ja ze swej strony ufam, że Bóg zachowa nam Cię jeszcze kilka lat na swą służbę. Czyż istotnie tak źle byś się czuł?".

"Tak źle, odparł, że nic mi nie zostaje, jak tylko Bogu ducha oddać".

"Pomimo tego, okazywałem i rzeczywiście nie traciłem nadziei, że Bóg go nam jeszcze zachowa. Zapytałem, czy nie mógłbym poczekać do piątku, ponieważ miałem jeszcze odesłać pilne listy do Hiszpanii przez kuriera genueńskiego, który tego wieczora odjeżdżał. Odpowiedział: «Wolałbym dziś, niż jutro; w ogóle im prędzej, tym lepiej. Zresztą rób, co za najlepsze będziesz uważał; we wszystkim zupełnie spuszczam się na ciebie»".

"Pragnąłem dowiedzieć się, co sądzą doktorzy o stanie jego zdrowia, aby móc na ich zdanie przed papieżem się powołać. Tego samego jeszcze wieczora poprosiłem pierwszego z pomiędzy nich, p. Aleksandra, aby wyjawił mi otwarcie, co sądzi, przyznając się ze swojej strony do zlecenia, danego mi do papieża. Na to odparł: «Dziś nic stanowczego nie mogę powiedzieć; jutro zobaczymy»".

"Ponieważ Ojciec nasz spuścił się na mnie i zostawił mi do woli, co mam robić, zdawało mi się, biorąc rzeczy po ludzku, że mogę poczekać do piątku, aby dowiedzieć się wprzód o zdaniu lekarzy. Tegoż jeszcze czwartku, około godziny pierwszej (ósmej wieczorem), byliśmy obecni, O. Krzysztof Madrid i ja, przy kolacji Ojca naszego; jadł, jak zazwyczaj i rozmawiał z nami tak, że udałem się spokojnie na spoczynek, ani myśląc o jakimś możliwym niebezpieczeństwie. Rano, o wschodzie słońca, zastaliśmy Ojca naszego konającego. Pobiegłem do świętego Piotra; papież okazał wielki żal, dał błogosławieństwo i jakie tylko mógł dać dowody miłości. We dwie godziny po wschodzie słońca, w obecności O. Madrida i Andrzeja de Frusis, Ojciec nasz cicho, bez trudności żadnej, oddał duszę swemu Stwórcy i Panu".

"Śmierć ta szczęśliwa, bo śmierć prawdziwie święta, nastąpiła między piątą a szóstą z rana. Aż do północy Ignacy modlił się półgłosem; później słychać było tylko od czasu do czasu lekkie westchnienie: «O Boże!». O świcie chciano mu jeszcze podać orzeźwiający jakiś napój, ale Ignacy dał znać lekkim poruszeniem, że pić nie chce i wyszeptał: «Już nie czas!»". Wiedział on dobrze o szybko zbliżającej się śmierci, długi czas naprzód przepowiadał ją proroczym duchem, ale "taka była pokora świętego tego starca – jak pisze dalej O. Polanco w swym sprawozdaniu – że nie chciał nas zwołać, aby udzielić nam swego błogosławieństwa, nie chciał naznaczać swego następcy, ani nawet zastępcy do czasu wyboru nowego generała, nie zachęcał do ścisłego przestrzegania ustaw zakonnych, słowem, nic a nic w tym kierunku nie uczynił, choć odmiennie postępując, mógłby się był powołać na przykład niejednego sługi Bożego. Tak pokorne miał sam o sobie wyobrażenie; tak pragnął, aby Towarzystwo w nikim innym swej ufności nie pokładało tylko w jednym Bogu, że przejść pragnął z tego do lepszego życia, tak jak wszyscy inni. Uprosił też sobie podobno tę łaskę u Boga Pana naszego, którego chwały wyłącznie szukał, że jak w życiu ukrywał tajemne Boże dary, tak i w śmierci ukryć je potrafił, wyjąwszy niektórych, odsłoniętych przez Boga dla powszechnego zbudowania".

"Skoro Ojciec nasz ziemię tę opuścił, uważaliśmy za stosowne zabalsamować ciało, dla przechowania go potomności. Pogrzeb odłożyliśmy na sobotę po nieszporach. Bardzo wielu pobożnych zbiegło się do ciała i modliło się przy nim z wielkim nabożeństwem, chociaż zostawiliśmy je w tym samym pokoju, w którym umarł. Jedni całowali mu ręce, inni nogi, inni kładli różańce na jego ciele; i niemało kosztowało nas trudu, aby obronić się od tych, którzy chcieli wziąć na pamiątkę kawałek z jego sukni, lub innych rzeczy, które służyły do jego użytku... Kilku malarzy naszkicowało jego portret, na co za życia nigdy nie chciał zezwolić, chociaż wielu go o to prosiło".

"Wykopaliśmy mały grób w wielkiej kaplicy kościoła naszego, po stronie Ewangelii, i tam złożyliśmy ciało Ojca naszego w trumnie zamknięte; nad grobem położyliśmy wielki kamień, który w razie potrzeby, będzie można usunąć. Niech Bóg Pan nasz, moc nasza i nadzieja nasza, pochwalony będzie! Przez trzy dni odprawialiśmy wszyscy Msze święte za Ojca naszego; wielu nie mniej czuło serdecznego nabożeństwa, polecając siebie jego przyczynie, jak i polecając go Bogu Panu naszemu".

W samym Rzymie powtarzano powszechnie: "Święty umarł! Święty umarł!" – a słowa te wychodziły z ust nie tylko zakonnych synów Ignacego i tych, którzy mogli wejrzeć bliżej w to serce, tak wiernie odbijające przymioty Serca Bożego, ale też od tych, którzy za życia go nie znali, chyba z głuchego posłuchu, a teraz dopiero, jakby nagle dziwną jakąś mocą oczy im się otworzyły, pojęli, zrozumieli, jak wielkiego sługę Bożego mieli tyle lat między sobą. W sercach zakonnych braci Świętego sprzeczne walczyły uczucia; z jednej strony ściskał je żal z powodu utraty takiego mistrza i ojca, z drugiej obronić się nie mogli przed nieziemskim weselem, że mężny żołnierz otrzymał już nagrodę za swe trudy i walki, i że tak potężnego w niebie otrzymali orędownika. "Po otrzymaniu wiadomości o śmierci Ojca naszego Ignacego – pisał jeden z nich do sekretarza zakonu (3) – nie wiedziałem, czy smucić się mam z odejścia od nas tak dobrego ojca, czy weselić się z tylu innych, żywo przedstawiających mi się powodów, i ostatecznie bardzo silne, wewnętrzne wesele przeważyło. To samo spostrzegłem w bracie naszym Janie Ignacym... Następnego dnia odprawiłem Mszę żałobną; kiedym stanął przy ołtarzu, zdawało mi się, jakbym słyszał jakiś głos, który mówił mi, że to zbyteczne; i w innych modlitwach nie mogę niejako modlić się za duszę Ojca Ignacego, ale mimo woli na usta cisną mi się słowa: «Ojcze Ignacy, módl się za nami!»".

"Zgon błogosławionego Ojca naszego – pisał ukochany wychowaniec Świętego, O. Ribadeneira (4) – przyniósł nam wielką boleść, lecz jemu wielką radość i chwałę. Pomyśleć możesz, co działo się w moim sercu, gdy wieść ta mię doszła, jaki straszny żal mię ogarnął; lecz ostatecznie, gdym wzniósł oczy do tegoż ojca mojego, za którym płakałem, a od niego przeniósł się myślą do Opatrzności Bożej, w którą on zawsze wzrok miał utkwiony, pociecha do serca wpłynąć musiała, bo mi jasno stanęło przed duszą, że głównym fundamentem, na którym stoi Towarzystwo Jezusowe, nie był Ignacy, ale sam Chrystus, który wybrał tego sługę swego, nakazał mu zbudować ten dom, a będąc wszechmogącym, może nam na jego miejscu dać innych, którzy choćby Ignacymi nie byli, będą takimi, jakich w danej chwili nam potrzeba... Pociesza mię również nadzieja, którą Święty błogosławiony nasz Ojciec stale żywił, że po jego śmierci Towarzystwo jeszcze się wzmocni i pałać będzie jeszcze gorętszą miłością Najwyższego Dobra. Ze swojej strony nie wątpię na chwilę, że jak nam Bóg dał Ignacego, aby nam był przykładem, tak go nam zabrał, aby był za nami pośrednikiem".

Te same myśli, te same uczucia powtarzają się w listach najznakomitszych współczesnych osobistości. Kardynał Pole dodawał ducha sobie samemu i najbliższym duchownym synom Świętego pocieszającą pewnością, że Ignacy "ściślej teraz złączony z Tym, który jest źródłem wszelkiej łaski, skuteczniej, niż kiedykolwiek, będzie mógł nam dopomagać w służbie Bożej". – Król portugalski Jan III chwalił naukę i wielki przykład cnoty, którym Ignacy tak wspaniale ziemię oświecał. Wicekról sycylijski, Jan de Vega, pisał wzruszony: "Nieskończone dzięki niechaj złożone będą Panu naszemu, że przywołać raczył do siebie w chwili, którą sam za stosowną uznał, tego sługę swojego. Zostawił on tutaj takie pomniki swej świętości i dobroci, że ich nigdy nie zniszczy ani czas, ani powietrze, ani woda, jako niszczy w oczach naszych pomniki wystawione ręką ziemskiej próżności i pychy. Przyglądam się w myśli triumfowi, z jakim przyjęto w niebie tego, który poniósł tam ze sobą tyle zwycięstw, tyle bitew wygranych w walkach przeciw ludom nieznanym, barbarzyńskim, nie mającym nawet wiadomości żadnej o świetle prawdziwym, o wierze, dopóki im święty ten wódz i żołnierze jego nie otworzyli drogi do prawdy! Chorągiew jego zatknięta w niebie między sztandarami św. Dominika, św. Franciszka i tych świętych, wszystkich, którym Bóg udzielił łaski zwycięstwa nad nędzami i pokusami tego świata, którzy tyle dusz wyzwolili z niewoli piekielnej!... To wielka pociecha i wielkie wzmocnienie w boleści naszej, choć tak słusznej i wielkiej z powodu tej straty. Pociesza nas i ta pewna nadzieja, że z nieba będzie mógł o wiele skuteczniej dopomagać swemu zakonowi i wszystkim, którzy go znali i czcili święte jego życie" (5).

Nie próżna to była nadzieja; sam Bóg, od pierwszej chwili, w której Święty zakończył ziemską pielgrzymkę, upoważnił do niej cudownymi znakami swej wszechmocy. W tym samym dniu, w którym Ignacy w skromnej swej celi gotował się do śmierci, w innej celi leżał O. Laynez, również ciężko chory, oczekujący lada chwili zgonu. Ale towarzysze, którym żywo utkwiło w pamięci, że Ignacy wyrażał się kilkakrotnie o Laynezie, jako o przyszłym swym następcy w urzędzie generała, nie wątpili, choć zdawało się wbrew oczywistości, że słowa te się spełnią, a zatem godzina śmierci Ignacego była godziną uzdrowienia jego następcy; zdziwieni lekarze, którzy niezawodną śmierć choremu przepowiadali, jedno tylko mieli tłumaczenie obrotu rzeczy niepojętego wedle nauki ludzkiej: "Święty to zdziałał!".

Za pierwszą tą u Boga wyproszoną łaską poszły mnogie inne dla ciał i dla dusz. Życiopisarze Świętego podają nam długi szereg cudów, zdziałanych za jego przyczyną, w pierwszych zaraz dniach po zgonie; opowiadają szczegółowo, opierając się na stwierdzonych przysięgą zeznaniach, jak o śmierci swej oznajmił pewnej pobożnej niewieście w Bolonii, cudownie się jej objawiając, jak w Rzymie uleczył małą dziewczynkę, która nabożnie zwłok jego się dotknęła itd. A cuda nie ograniczyły się bynajmniej do tych pierwszych dni ani miesięcy po śmierci Świętego, ani do tych tylko miast i krajów, w których za życia osobiście przebywał. Jeden z dawnych żywotopisarzów Ignacego, O. Daniel Bartoli, opisał obszernie w osobnej księdze sto wypadków, w których, wedle reguł najsurowszej krytyki, okazała się cudowna, w ścisłym tego słowa znaczeniu, pomoc Świętego; sto wypadków, nie dlatego jakoby ich więcej nie było, ale ponieważ należało tym, z natury swej nieco jednostajnym opisom, kres jakiś położyć. Daleko więcej cudów zebrali Bollandyści, przechodząc kolejno różne kraje i części świata; i oni wszakże ograniczyć się musieli na przytoczeniu zaledwie drobnej części nadesłanych sobie sprawozdań. O Polsce, Litwie, o Niemczech znajdujemy następującą krótką ale w lakoniczności swej wymowną wzmiankę: "Nadesłały nam te prowincje długi spis dziwnych cudownych łask dla ciała i duszy, wyproszonych za pośrednictwem Ignacego, ale niechaj nam darują, że ich tu nie powtórzymy, bo nie byłoby końca, gdybyśmy o wszystkich pisać chcieli".

Niemniejszym dowodem, jak miłym Stwórcy swemu musiał być Ignacy, i jak wiele znaczyła i znaczy jego przyczyna przed tronem Bożym, to historia założonego przezeń zakonu. W chwili śmierci Ignacego, w 16 lat po pierwszym potwierdzeniu Towarzystwa Jezusowego przez Pawła III, dzieliło się ono na dwanaście prowincyj, liczyło około stu klasztorów, przeszło tysiąc "towarzyszów" walczyło i cierpiało za Boga i wiarę w Portugalii, Niemczech, Włoszech i Sycylii, Francji, Hiszpanii, Indiach, Brazylii, Etiopii. Niebawem, jak wyraża się dosadnie jeden z protestanckich pisarzy, nie było niemal zakątka ziemi, do którego by nie dotarła ta "gwardia katolickiego Kościoła"; może najniebezpieczniejszy pomocnik Lutra, Filip Melanchton, wołał z przerażeniem na łożu śmiertelnym: "Cóż to znaczy, wielki Boże, cały świat Jezuitami się napełnia!". Jak już za życia Ignacego, tak po jego śmierci prace przez zakon podjęte jednały mu i jednają z jednej strony licznych przyjaciół i czcicieli, z drugiej wzbudzają najzaciętszych wrogów, którzy przed żadnymi środkami nie cofają się, aby go zniszczyć. Święty przepowiedział przyszłe prześladowania, owszem przyznał się, że sam gorąco o to się modlił, aby Towarzystwo, którego hasłem: być jak najpodobniejszym swemu Wodzowi, szło za Nim zawsze krzyżową drogą upokorzeń i cierpień. Prośbę tę Bóg wysłuchał w całej pełni; raz nawet burza tak się wzmogła, że zdawało się, że zakon stanowczo już przepadł i że po wielkim dziele Ignacego zostanie tylko wspomnienie w historii. Papież Klemens XIV, trudnymi okolicznościami znaglony, podpisał dekret znoszący zakon, ale i wtedy Opatrzność Boża czuwała i przechowała go na Białej Rusi, niby kadry do przyszłych zaciągów, i znowu po niewielu latach stanął na rozkaz Namiestników Chrystusowych dobrany hufiec Towarzyszów Jezusowych i z przekazanymi sobie przez Ignacego hasłami i tradycjami walczy pod jego sztandarem, pod jego opieką.

Święte życie sługi Bożego, opieka, którą z nieba roztaczał nad swym zakonem i nad swymi czcicielami, liczne cuda, które Bóg działał za jego przyczyną, nie pozostawiały wątpliwości, że mężny i wierny rycerz otrzymał od niebieskiego Wodza wieniec chwały. "Nic innego nie pozostawało – jak zakończył kardynał Bellarmin mowę wypowiedzianą na cześć Ignacego, w rocznicę jego śmierci, 31 lipca 1595 – tylko, aby Kościół wydanym przez siebie uroczystym świadectwem zatwierdził heroiczne cnoty i wspaniałe czyny, którymi tak wielce się zasłużył dla dobra chrześcijaństwa, aby Stolica Święta przyznała mu publiczną cześć należną Świętym". Zaledwie Bellarmin słowa te wypowiedział, powstał jeden z słuchaczów, godny syn św. Filipa Nereusza, kardynał Baroniusz, i jakby w odpowiedzi na dopiero co uczynioną odezwę, wychwalać począł ze swojej strony wielkie cnoty i zasługi Ignacego; następnie zażądał głośno, aby przyniesiono mu jego wizerunek, sam go nad grobem zawiesił i otoczył własnoręcznie pięknym wieńcem z wotów złożonych dotąd przez pobożnych i wdzięcznych czcicieli. Obaj kardynałowie klęknęli przed tak uwieńczonym obrazem i zwrócili się w wspólnej, rzewnej modlitwie do królującego w przybytkach Bożych Ignacego, błagając go o opiekę nad sobą i nad całym chrześcijaństwem. Za dostojnikami Kościoła powtórzył tę modlitwę licznie zebrany lud; ze wszystkich oczu – jak opowiada naoczny świadek – polały się łzy radością i wdzięcznością wyciśnięte.

Nieprzygotowany ten, wzruszający objaw głębokiej czci dla sługi Bożego dwóch kardynałów, których nazwiska powtarzał cały świat katolicki, przyspieszył podjęte już poprzednio kroki do uroczystego wliczenia Ignacego w poczet Świętych. Monarchowie katoliccy, biskupi, książęta, całe kraje i miasta, które doświadczyły na sobie w ciężkich potrzebach potężnej opieki Ignacego, udawały się raz po raz z prośbą do Stolicy Apostolskiej, aby przyspieszyła dawno oczekiwany dzień i dozwoliła publicznie modlić się do tego, do którego z głębi wdzięcznych serc wznosiły się od dawna gorące dzięki i łączące się z nimi nowe błagania. Między innymi, prośbę tę zanieśli królowie hiszpańscy Filip II i Filip III w kilkakrotnych własnoręcznych listach, królowie francuscy Henryk IV i Ludwik XIII, cesarzowa Maria Austriacka, król polski Zygmunt III, Małgorzata królowa hiszpańska. Papież Paweł V, zadośćczyniąc tym tak słusznym prośbom, po najdokładniejszym zbadaniu całego życia sługi Bożego i licznych cudów, którymi sam Bóg Wszechmogący świętość jego potwierdzał, policzył Ignacego w poczet błogosławionych, dnia 27 lipca 1609 r.

W trzynaście lat później Grzegorz XV, dawny uczeń kolegium "niemieckiego", postanowił przystąpić do uroczystej kanonizacji umiłowanego przez siebie, czczonego całym sercem od lat dziecięcych fundatora tej szkoły. W ostatnich ustępach swego pisma papież zastosował do Ignacego słowa wyrzeczone przez Mędrca Pańskiego o Jozuem, wodzu ludu wybranego: "Wielki był wedle imienia swego, największy ku wybawieniu wybranych Bożych, wojując nieprzyjacioły powstające, aby osiągnął dziedzictwo Izraela" (6).

Śmierć nie dozwoliła Grzegorzowi XV dokończyć podjętego dzieła; zastąpił go w tym następca jego, Urban VIII, ogłaszając 6 sierpnia 1623 r. bulle, wynoszące na ołtarze Ignacego założyciela Towarzystwa Jezusowego i wielkiego jego ucznia, apostoła Azji, Franciszka Ksawerego. Dwaj Święci, za życia złączeni tak ścisłymi węzłami, bo tymi samymi pragnieniami i dążeniami i równie wielkimi czynami, złączeni też zostali w zaszczytach przez Kościół im składanych, w czci przez świat chrześcijański niesionej.

Odtąd cześć dla Ignacego, przełamawszy stanowczo wszelkie możliwe zapory, rozlała się wspaniałą rzeką po świecie całym. Na obu półkulach, w Europie, w Afryce, dalekich Indiach, Chinach, Paragwaju, wszędzie gdzie synowie Ignacego szli z krzyżem w ręku głosić dobrą nowinę, szła z nimi znajomość i miłość świętego ich Ojca, stawały na jego cześć ołtarze, kaplice, kościoły, rozlegały się w nich pieśni, wielbiące Boga w mężnym Jego rycerzu. Dziś wiele z dawnych jezuickich klasztorów użyto na inne cele, kościoły w inne przeszły ręce, ale po dziś dzień pozostałe w nich malowidła i posągi opowiadają chwałę sługi Bożego, zachęcając wiernych do wzywania go w potrzebach i do kierowania życia wedle pozostawionych przezeń nauk i wzorów. A tymczasem w innych krajach, innych miastach, nowe wznoszą się świątynie pod wezwaniem Ignacego; świeże drużyny misjonarzy idą z imieniem jego na ustach, kupiąc się koło podniesionego przezeń sztandaru zdobywać świat dla Chrystusa; coraz liczniejsze zastępy krzepią się do walki, utwierdzają się w dobrem, czerpią prawdę i pociechę w świętym źródle "ćwiczeń duchownych".

I u nas w Polsce miłość i cześć dla Ignacego, zaszczepiona przez uczniów jego przeszło trzysta lat temu, przynosiła i przynosi miłe Bogu i ludziom zbawienne owoce. O tej czci świadczą liczne cuda, za przyczyną Świętego w Polsce zdziałane, o których szeroko rozpisują się jego życiopisarze i historycy Towarzystwa, liczne kościoły, kaplice stawiane pod jego wezwaniem, wreszcie książki i książeczki opowiadające święte jego życie, zachęcające do naśladowania heroicznych cnót. Obszerny żywot Ignacego, spisany przez O. Ribadeneirę, przełożony został na język polski przez O. Jakuba Szafarzyńskiego i wydrukowany w Krakowie r. 1593; w kilkanaście lat później O. Szymon Wysocki przetłumaczył również krótszy życiorys Świętego pióra tegoż O. Ribadeneiry (7). Z mów pochwalnych, z wierszy, dramatów i modlitw, ułożonych przez ziomków naszych w polskim lub łacińskim języku, na cześć Ignacego, można by złożyć bez trudności małą biblioteczkę.

Ranny pod Pampeluną rycerz zwrócił się zupełnie do Boga i oddał się całkowicie na Jego służbę, czytając i rozważając heroiczne cnoty świętych Pańskich. Iluż znowu poprowadziło do Boga i doprowadziło do wysokich szczebli chrześcijańskiej doskonałości zapoznanie się ze świętym życiem Ignacego! Wspaniała jest istotnie postać tego rycerza Bożego, zdolna zapalić wyobraźnię, serce poruszyć i natchnąć energią do wielkich czynów w walce o rozszerzenie Królestwa Bożego. Kto za życia Ignacego do niego się zbliżył, odchodził płonąc ogniem miłości Bożej i gorliwości i płomienie te następnie wokoło siebie rozniecał; i dziś, wpatrując się w cnoty i czyny Świętego, zbliżamy się do niego i nauk jego słuchamy – daj Boże, z podobnym skutkiem.

–––––––––––
Ks. Jan Badeni T. J., Życie św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu Tow. Jezusowego. Wydanie drugie. Kraków 1923. NAKŁADEM WYDAWNICTWA KSIĘŻY JEZUITÓW, ss. 329-345.

Przypisy:
(1) Okólnik rozesłany do całego zakonu, zaraz po śmierci Ignacego. Cartas, t. VI, str. 360 nast.
(2) Tj., wedle obecnie przyjętego u nas sposobu liczenia, około czwartej popołudniu.
(3) O. Fulwiusz Androcio do O. Polanco. Cartas, t. VI. Dodatek I, nr 68.
(4) Do O. Polanco. 2 września 1556. T. VI. Dodatek I, nr 6.
(5) Cartas, t. VI. Dod. I, nr. 7, 8, 10.
(6) Ekli. XLVI, 2.
(7) Żywot Ignacego Lojole, Societatis Jesu, Przodka i Fundatora, przez Piotra Ribadeneirę, tegoż zakonu kapłana, dawno po łacinie napisanego, a teraz w polski język przełożonego. W Krakowie. W drukarni Jakóba Siebeneichera. 1593.
Żywot Błogosławionego Oyca Ignacego Lojole... teraz na polskie przez X. Simona Wysockiego, tegoż zakonu przetłumaczony. W Krakowie, w drukarni Mikołaja Loba. 1609.