8/ W Hiszpanii i we Włoszech



Odbywszy mozolną wędrówkę, częścią konno, częścią pieszo, stanął Ignacy na ojczystej ziemi, a ledwie odetchnął górskim rodzinnym powietrzem, poczuł, że wracają mu siły i zdrowie. Kilku hiszpańskich podróżnych poznało jeszcze w Bajonnie dawnego rycerza i pana na Loyoli; za ich pośrednictwem rozeszła się szybko w całej okolicy Azpeitii, po zamkach krewnych i przyjaciół, wieść o pojawieniu się świętego pielgrzyma. Brat Ignacego, Marcin Garcia, wysłał swe sługi na zwiady o chwili przybycia pożądanego gościa, kiedy posłańcy donieśli, że już przybywa, uderzyły w kościele dzwony i wielka procesja duchowieństwa, ludu i licznych krewnych Ignacego, wyruszyła na jego spotkanie. Marcin i księża chcieli poprowadzić Ignacego jakby w triumfie do zamku w Loyoli; lecz Święty, mimo najgorętszych próśb, zgodzić się na to nie chciał i stanowczo z góry oświadczył, że nie zamieszka w rodzinnym zamku, ale w Azpeitii, w szpitalu św. Magdaleny. "Zostałem ubogim dla Jezusa Chrystusa – tę samą powtarzał odpowiedź na wszystkie prośby i zarzuty – nie wolno mi i nie chcę gdzieindziej mieszkać, jak w domu ubogich".

Nie tylko mieszkał między ubogimi, ale i żył jako jeden z nich, a przykładem takiego umartwionego, wyniszczonego życia więcej dobrego działał, niż zdziałać by mógł najwymowniejszymi kazaniami. Brat posyłał mu jedzenie, postarał się o wygodne łóżko; Ignacy przysyłane potrawy rozdzielał między swych towarzyszów – żebraków, a sam zadawalał się kawałkiem czarnego chleba; łóżko odstąpił jakiemuś choremu, a sam sypiał na ziemi, zamiast poduszek, podkładając pod głowę kawałek drzewa. Powróciło lepsze zdrowie, a jednocześnie powróciły dawne ostre pokuty: włosiennice, krwawe biczowania. Do rodzinnego zamku raz tylko się wybrał i to dlatego, aby nie zasmucić swej bratowej, Magdaleny de Araoz, która klękła przed nim i w imię Jezusa Chrystusa błagała go o tę łaskę. "Takiemu wezwaniu odmówić nie mogę" – odparł Święty, i stanąwszy w zamku, tegoż samego jeszcze wieczora zgromadził w największej sali wszystkich domowników i przemówił do nich tak gorąco o tym, czym jest życie doczesne, a czym wieczne, że wszyscy się rozpłakali. Następnie poprowadzono Ignacego na spoczynek do przygotowanego dlań pokoju; tu całą noc przebył na modlitwie, a wczesnym rankiem powrócił do szpitala.

Apostolską pracę w Azpeitii rozpoczął Ignacy – tak jak ją później swym współpracownikom zawsze rozpoczynać polecał – od zgromadzenia koło siebie dzieci i uczenia ich katechizmu. "Nikt nie przyjdzie cię słuchać!" – odradzał Marcin Garcia, gdy mu Ignacy zwierzył się z swym zamiarem. – "Niech przyjdzie tylko jedno dziecko – odparł Święty – a nie żal mi będzie pracy". Niebawem nie jedno, ale mnóstwo dzieci z całej okolicy, a między nimi i wielu starszych kupiło się około katechety, świętością swą i słodyczą jednającego sobie wszystkich; w ich rzędzie stał i sam Marcin i dziwił się, że tyle prawd Bożych, choć na pozór znanych, teraz mu dopiero jasno staje przed oczami, teraz dopiero do serca przenika.

W niedziele i święta zbierały się do Azpeitii tłumy ludu z całej okolicy, żądne posłyszeć pałającego miłością Bożą kaznodzieję, o którym wokoło cuda rozpowiadano. Ani część zgromadzonych nie mogła znaleźć miejsca w kościele; dlatego Ignacy urządził przed kościołem rodzaj ambony i z niej przemawiał do cisnących się około niej tłumów. W pierwszym zaraz kazaniu pozyskał sobie serca wszystkich, a u Boga, który pokornym obiecał błogosławieństwo swe wyjednał sobie szczególne łaski dla podjętych prac, aktem głębokiej pokory. "Różne przyczyny – mówił – do was mię sprowadziły, ale jedną z najważniejszych było pragnienie wyznania i zadośćuczynienia za pewną winę popełnioną tu dawnymi laty. Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, zakradłem się z kilku towarzyszami do pewnego ogrodu, narwaliśmy w nim owoców i uciekli. Właściciel, podejrzewając o tę kradzież pewnego biedaka, kazał go przytrzymać i wtrącić do więzienia, a sąd skazał go na zapłacenie pięciu czy sześciu dukatów kary". "Tego niewinnie skazanego widzę teraz pomiędzy wami" – ciągnął dalej Ignacy; wymienił jego nazwisko i błagając o przebaczenie za wyrządzoną krzywdę, obdarzył go publicznie dwoma kawałkami gruntu, które dotąd były jeszcze jego własnością.

Na kazaniach, w naukach katechizmowych i w prywatnych rozmowach nie zadawalał się Ignacy ogólnym ganieniem występków i wychwalaniem cnoty; ale rozpatrzywszy się, jakie głównie grzechy panują w tej okolicy, jakie nałogi więcej do piekła prowadzą nieśmiertelnych dusz, przeciw tym grzechom i nałogom obracał swe napomnienia, szukał praktycznych środków, które by im mogły skutecznie tamę postawić. I tak, wpływem swym wyjednał u gubernatora prowincji, że zarządził i wprowadził w życie surowe kary przeciw rozpuście i szulerstwu. Kilka kobiet złego życia, skruszonych jego słowami, poprosiły o publiczną pokutę dla naprawienia danego zgorszenia, a następnie poświęciły resztę życia służbie chorych i ubogich po szpitalach. Po innym znów kazaniu zapamiętali gracze rzucili w oczach wszystkich swe karty i kości do rzeki i przez trzy lata, jak zapewniają historycy, nikt w całej Azpeitii nie wziął kart do ręki. W czasie nauki o zbytkach i nieskromnych strojach, powstał nieutulony płacz i jęk; kobiety biły się w piersi, głośno obiecywały poprawę i co ważniejsza, obietnic swych dotrzymały. Odtąd przez wiele lat nie słyszano też w całej tej okolicy tak zwykłych dotychczas przysiąg i zaklęć; gdy ktoś zaczynał przeklinać, drugi przypominał mu Ignacego, a jedno to słowo zdolne było powstrzymać w zapędzie nawet najzapalczywszych.

Wykorzeniając grzechy, starał się jednocześnie gorliwy misjonarz o obudzenie w sercach miłości cnoty i o ułatwienie drogi do niej. Co udało mu się zrobić za łaską Bożą, a czego trwałe ślady długo jeszcze pozostawały, o tym opowiada sam w liście pisanym w pięć lat później do mieszkańców miasta Azpeitia:

"Gdym przybył do was z Paryża, nie czułem się zdrowym, ale Bóg Pan nasz użyczył mi, wedle zwykłego swego miłosierdzia, trochę sił do pracy, jakeście tego doznali. Czegom zrobić zaniechał, to przypisać należy grzechom moim wszędzie mi towarzyszącym... Dobre wtedy było usposobienie wasze; święte i chwalebne zwyczaje zaprowadziliście u siebie, a mianowicie postanowiliście wzywać wiernych dzwonieniem do modlitwy za pozostających w grzechu śmiertelnym, wspomagać ubogich, aby żebractwo zupełnie w okolicy waszej ustało, zaprzestać gry w karty i nie dopuszczać do domów waszych ludzi, którzy je sprzedają i wyrabiają, nie dozwalać złym kobietom noszenia oznak, właściwych tylko kobietom zamężnym, co było powodem niemałej obrazy Pana Boga. Przypominam też sobie, że przez cały czas pobytu mojego strzegliście i przykładnie zachowywaliście te świeżo w życie wprowadzone święte zwyczaje z niemałą pomocą i łaską Bożą, która pobudziła was do tak świętego przedsięwzięcia" (1).

Przede wszystkim pragnął Święty rozpalić wielką miłość dla Pana Jezusa, ukrytego w Najświętszym Sakramencie i w tym celu założył podwaliny osobnego bractwa, dla którego później wystarał się o potwierdzenie Stolicy Apostolskiej, o odpusty i łaski duchowne: "Proszę was – pisał przesyłając bullę papieską (2) – błagam i zaklinam przez miłość i chwałę Boga Pana naszego, czcijcie, wielbijcie, służcie z wielką miłością, wytężając wszystkie swe siły, Jednorodzonemu Synowi Bożemu, Chrystusowi Panu naszemu, w tym tak wielkim dziele Jego – w Najświętszym Sakramencie, – w którym Boski Jego Majestat, jako Bóg i jako człowiek się ukrywa, a tak jest wielkim, tak całym sobą bez ujmy żadnej, tak potężnym i tak nieskończonym, jak jest w niebie. W bractwie waszym domagają się ustawy, aby każdy członek przystępował raz na miesiąc do spowiedzi i komunii świętej; wszakże zawsze z dobrej swej woli i nie zobowiązując się do tego pod grzechem. Nie wątpię i najmocniej jestem przekonany, że postępując sobie w ten sposób i wiernie spełniając wasze brackie obowiązki, osiągnięcie niewypowiedzianie wielkie korzyści duchowne".

Ignacy nie żałował sił w podjętej pracy; ożywiająca go gorliwość o zbawienie dusz, dodawała mu niejako skrzydeł, nie pozwalała czuć niewygód i utrudzenia, ale pomimo to nigdy by z pewnością nie osiągnął tak zadziwiających skutków, gdyby sam Bóg nadprzyrodzoną pomocą nie otwierał mu drogi do serc. Jeden z najciężej chorych w szpitalu, w którym Ignacy mieszkał i usługiwał, przyszedł w jednej chwili do zupełnego zdrowia, skoro sługa Boży nad nim się pomodlił i dotknął rozpalonego jego czoła. Pewna kobieta, mająca od dawnego już czasu rękę sparaliżowaną, ucałowała tylko z wielką ufnością suknię Ignacego, a natychmiast odzyskała w ręku władzę i dawną siłę. Na wieść o tych cudach, przyniesiono z dalszych okolic kilku chorych, o których życiu rodzina już zrozpaczyła; sługa Boży przeżegnał ich, pomodlił się, kazał silnie ufać w miłosierdziu Pańskim, i istotnie miłosierny Pan powrócił tym chorym zdrowie. Z darem czynienia cudów połączył Bóg dar patrzenia w przyszłość. Pewnemu jąkającemu się chłopczykowi, z którego powszechnie się wyśmiewano, Święty przepowiedział, że zostanie księdzem i wiele zdziała na chwałę Bożą; błogosławiąc innemu, rzekł do matki: "Dziękuj Panu Bogu, syn twój doczeka się późnego wieku i licznego potomstwa". Obie te przepowiednie dosłownie się spełniły.

Cudownie lecząc, troskliwie innych pielęgnując, Ignacy sam ciężko zachorował, ale dzięki troskliwej opiece dwóch swych bratowych, które go jak świętego czciły, Marii de Oriala i Szymonowej de Algaza, a bardziej jeszcze dzięki nadprzyrodzonym pociechom, którymi Bóg hojnie go za podjęte trudy nagradzał, przyszedł niezadługo do zdrowia o tyle przynajmniej, iż mógł wybrać się w dalszą drogę. Mieszkańcy Azpeitii, Loyoli i okolicznych wsi i miasteczek dowiedzieli się z niezmierną boleścią, że Święty zamyśla ich opuścić. Wielu łzami i prośbami próbowano choć o kilka miesięcy, choć o kilka tygodni odwlec chwilę rozstania się. "Nie proście – odpowiedział Ignacy – większa chwała Boża gdzieindziej mię wzywa, a wobec tego względu wszystkie inne muszą ustąpić". – "To przynajmniej, zażądał don Garcia, nie przynoś nam wstydu, i odbywaj dalszą podróż do Hiszpanii konno, w orszaku sług, których ci dodam, jak przystało na członka naszej rodziny". Ignacy nie chcąc zbyt brata zasmucić, przyjął ofiarowanego sobie wierzchowca i kilku sług, ale przybywszy do granic Guipuzcoi odprawił sługi i otrzymane podarunki przez nich do Loyoli odesłał, a sam puścił się dalej piechotą, żyjąc po drodze z jałmużny.

W Obanos, małym miasteczku, leżącym trzy mile od Pampelony, mieszkał starszy brat Franciszka Ksawerego, Jan de Azpecuete; tutaj więc najprzód wstąpił Święty, aby oddać powierzone sobie listy i załatwić majątkowe i rodzinne sprawy przyszłego Apostola Indyj. Następnie przez Almazan i Toledo, gdzie uregulować musiał sprawy dwóch innych swych towarzyszów, Layneza i Salmerona, podążył na Walencję do Segorbii, do dawnego swego paryskiego nauczyciela i przyjaciela, Jana de Castro, z którym pragnął się rozmówić i poradzić co do swoich zamiarów na przyszłość. Jan de Castro wstąpił był właśnie przed paru miesiącami do nowicjatu Kartuzów; przyjął pielgrzyma z otwartymi rękami, a gdy ten nakreślił mu w głównych zarysach plan i cele przyszłego zakonu, tak do tej myśli się zapalił, iż w pierwszej chwili chciał sam natychmiast opuścić kartuzję, aby móc walczyć pod chorągwią, przez Ignacego zatkniętą.

– "Nie! – odparł Ignacy – Bóg tutaj cię powołał, tutaj więc pozostań; módl się tylko, aby Bóg w zamiarach naszych nam pobłogosławił, a modlitwą swą więcej z pewnością zdziałasz i więcej dusz zbawisz, niż gdybyś sam, wbrew woli Bożej, opowiadał Ewangelię choćby po świecie całym".

Równie w Segorbii, jak w Walencji, odradzano Ignacemu morską podróż do Włoch z obawy przed strasznym, stojącym w służbie sułtana korsarzem, Barbarossą, którego statki krążyły po Śródziemnym morzu. Przed tym niebezpieczeństwem Bóg go obronił; natomiast groźna burza o mało co nie zatopiła okrętu i wszystkich podróżnych. Wściekły wicher poprzerywał liny, zdruzgotał maszty i rzucał dowolnie statkiem to w tę, to w tamtą stronę. Podróżni pewni, że ostatnia ich godzina nadeszła, nie próbowali już przed nią się bronić, ale tylko przygotowywali się do niej żarliwą modlitwą. Ignacy zaczął również sumienie swe roztrząsać i przepraszać Boga za to, że jak mu się zdawało, nie dosyć korzystał z otrzymanych łask, nie kupczył należycie poruczonymi sobie talentami. Tymczasem burza straciła nieco na sile i po wielogodzinnych usiłowaniach udało się wreszcie żeglarzom wprowadzić skołatany, na pół zniszczony statek do genueńskiego portu.

Ledwie ustąpiło jedno niebezpieczeństwo, a już drugie, niemniej groźne, w oczy zaglądnęło. Pielgrzym nasz, udając się do Wenecji, przejść musiał przez góry Apenińskie; pewnego dnia zgubił drogę, aż wspinając się coraz wyżej stromą, nad przepaścią wiodącą ścieżką, znalazł się nagle w miejscu, z którego każdy krok niechybną, zdawało się, groził śmiercią. Deszcze zmieniły grunt w olbrzymie bagno, skały dalszą tamowały drogę, pod stopami odzywał się dziki szum wezbranego i z szaloną szybkością pędzącego górskiego potoku. Ignacy był przekonany, że godzina śmierci jego nadeszła; polecił Bogu duszę, a następnie rękami sobie dopomagając, nurzając się w błocie, to znów przeskakując z kamienia na kamień, doczołgał się wreszcie raczej niż doszedł do jakiejś ścieżki. Przechodnie pokazywali sobie palcami to straszydło błotem okryte; ale za dopuszczeniem Boga, doświadczającego cierpliwość swego sługi, nikt mu pomocnej ręki nie podał. Siły tak opuściły Świętego, że na moście przed samą Bolonią nie mógł już dłużej utrzymać się na nogach i padł do rowu napełnionego wodą i błotem. Zimno orzeźwiło go; podniósł się z trudem i wśród śmiechu i żartów pospólstwa, obchodzić począł znaczniejsze domy, błagając o kawałek chleba, o starą jakąś odzież. Rzecz dziwna, zwłaszcza w tak bogatym, z miłosierdzia skądinąd słynnym mieście, wszystkie bramy zamykały się przed nieszczęśliwym, wszyscy, których o pomoc prosił, odwracali się od niego ze wstrętem, lub gorszym od wstrętu szyderczym śmiechem. Wreszcie zlitowało się paru miłosiernych Hiszpanów i zaprowadziło ledwie już mogącego ruszać się z głodu i z choroby Ignacego do szpitala. "Na piętnaście dni przed Bożym Narodzeniem – pisał Święty z Wenecji pod datą 12 lutego 1536 r., do przyjaciela swego, Jakuba Cazadora (3) – takem się w Bolonii rozchorował, że położyć się musiałem i leżałem przez dni siedem czując dreszcze, gorączkę, bóle żołądka. To opóźniło moją podróż do Wenecji, gdzie znajduję się już od półtora miesiąca. Znacznie jestem zdrowszy i mam szczęście być w domu i znajdować się w towarzystwie pewnego bardzo uczonego i dobrego męża, tak, iż zdaje mi się, że nigdzie lepiej by mi być nie mogło".

W Wenecji, gdzie stosownie do dawniejszej umowy miał czekać na paryskich towarzyszów, wziął się Ignacy na nowo do przerwanych przez dłuższy czas nauk teologicznych, a jednocześnie starał się, gdzie i jak mógł, pozyskiwać dusze Bogu. Kilku senatorów weneckich, kilku znakomitych Wenecjan, między innymi Piotr Contarini, późniejszy biskup na Cyprze, odprawili rekolekcje pod kierunkiem Świętego. Kilku Hiszpanów, znajomych Ignacego jeszcze z Alkali, zatrzymało się w Wenecji w tym samym celu, wracając z pielgrzymki do Jerozolimy, a w parę lat później stali się zakonnymi synami duchownego swego mistrza. Inny uczony Hiszpan, Hozjusz, nasłuchał się tylu najróżniejszych bajek o rekolekcjach, że chociaż Ignacego osobiście znał i czcił, wahał się dłuższy czas i zdecydować się nie mógł na rozpoczęcie "ćwiczeń duchownych". Wreszcie zdecydował się; lecz nie mogąc zupełnie jeszcze pozbyć się nieufności, zabrał ze sobą kilka teologicznych dzieł, aby z ich pomocą zwalczać błędy, które by mu w rekolekcjach poddawano. Niedługo trwała nieufność. Po pierwszych rozmyślaniach, nowy jakiś wyższy świat otworzył się przed umysłem Hozjusza; ze łzami otworzył Ignacemu swe serce i o to tylko prosił, aby zechciał go przyjąć do liczby uczniów swych i towarzyszów.

Święty niejednokrotnie pisał w swych listach: "Nieprzyjaciel rodu ludzkiego, widząc, że ktoś wiernie Bogu służy i wiele dobrego działa dla chwały Bożej, stara mu się w tym wszelkimi środkami przeszkodzić"; prawdziwość tych słów miała się okazać i obecnie w samym życiu piszącego, zresztą nie pierwszy i nie ostatni raz. Kilku niechętnych, zazdrosnych wpływu, jaki Ignacy sobie z dnia na dzień zyskiwał, rozpuściło pogłoskę, że ów tak wielbiony dla swej świątobliwości człowiek jest niebezpiecznym włóczęgą, karanym po kilkakrotnie w Hiszpanii, ściganym w Paryżu, gdzie nawet miano go zasądzić na karę śmierci. Potwarze te mogły Ignacemu zaszkodzić w dalszej pracy nad duszami; dlatego nie dozwolił swobodnie im się krzewić, lecz stanąwszy sam przed nuncjuszem papieskim, Hieronimem Veralli, zażądał surowego śledztwa i wydania na siebie potępiającego lub uniewinniającego wyroku. Nuncjusz zbadał dokładnie sprawę i ogłosił publicznie wyrok, w którym wracał Ignacemu w całej pełni złośliwie wydartą dobrą sławę, a oskarżycieli jego piętnował zasłużoną nazwą podłych oszczerców.

Tymczasem, kiedy Ignacy pracował i cierpiał w Hiszpanii i we Włoszech, paryscy towarzysze również przez pracę, przez cierpienia gotowali się do przyszłych bojów o dusze. Zwłaszcza Piotr Faber udzielał bardzo wielu szkolnym kolegom "ćwiczeń duchownych" a Pan Bóg dawał jego słowom moc prawdziwie cudowną. Dzięki tym "ćwiczeniom" przyłączyło się do szczupłej gromadki, zgromadzonej już poprzednio przez Ignacego, trzech nowych towarzyszów: Klaudiusz le Jay, Jan Codure i Paschazjusz Brouet; dwaj pierwsi byli już kapłanami, trzeci ukończył również teologiczne nauki i w każdej chwili mógł być wyświęconym. "W dzień Wniebowzięcia Najświętszej Panny – czytamy w zeznaniach złożonych w wiele lat później przez Ojców Layneza i Salmerona – odnowiliśmy na Górze Męczenników śluby nasze i w ten dzień, podobnie jak wielekroć kiedy indziej, zasiedliśmy razem do wspólnego posiłku, ściśle miłością zjednoczeni. W oznaczonych odstępach czasu udawaliśmy się kolejno do domu jednego z pośród nas. Częste te zebrania i pobożne rozmowy, do których dawały nam sposobność, przyczyniały się niemało do podtrzymywania w nas gorliwości Bożej. Jednocześnie Pan Bóg dopomagał nam w szczególny sposób w naukach i uczyniliśmy w nich dość znaczne postępy, skierowane za łaską Bożą, do chwały Pańskiej i korzyści bliźnich. Przede wszystkim jednak zawdzięczaliśmy pomocy Bożej gorącą miłość, która nas jednoczyła i uczyła, jak mamy sobie wzajemnie dopomagać, nawet w doczesnych potrzebach. Takim był nasz rodzaj życia, przepisany przez Ojca naszego Ignacego".

Wedle dawniej ułożonego planu mieli paryscy towarzysze opuścić stolicę Francji i udać się w drogę do Wenecji, aby tam z Ignacym się połączyć, w uroczystość Nawrócenia św. Pawła, 25 stycznia 1537 r. Wojna, jaka wybuchła między cesarzem Karolem V a królem francuskim Franciszkiem I o następstwo tronu mediolańskiego, pokrzyżowała te plany i zmusiła do pospiesznego opuszczenia Paryża. Nie trzeba było zresztą długich przygotowań do długiej i mozolnej drogi; mały, na plecach niesiony tłumoczek z pismami teologicznymi i pokutniczymi narzędziami stanowił cały majątek i wszystkie podróżne zasoby odważnych wędrowców. Na kilka dni przed opuszczeniem Paryża, Ksawery otrzymał wiadomość, że został zamianowany kanonikiem pampelońskim; niedaleko Melun zabiegł znowu pielgrzymom drogę brat Szymona Rodrigueza i tysiącznymi czułymi prośbami i namowami usiłował odłączyć go od reszty towarzyszów i pociągnąć za sobą do rodzinnej Portugalii. Próżne zabiegi! – jak Ksawerego nie przemogła ambicja, tak w sercu Rodrigueza nie potrafiła miłość rodziny przezwyciężyć miłości Bożej.

Na większe niebezpieczeństwo naraziła Ksawerego nie dość tym razem roztropna żądza cierpienia i umartwiania się. Po paru dniach podróży towarzysze spostrzegli, że Ksawery postępuje zaledwie krok za krokiem i to z wielką trudnością. Zdziwieni i zaniepokojeni wypytywać go zaczęli, czy nie chory, a raczej co mu dolega, a choć Ksawery z początku widocznie nie rad był tym pytaniom, ostatecznie musiał przyznać się szczerze do prawdy. Dawniejszymi laty słynął on w gronie znajomych i sam niemało był próżny z wielkiej swej szybkości w biegu, z zręczności w skakaniu, w szermierce, z pięknej, prawdziwie rycerskiej postawy; za próżność tę szczerze już i niejednokrotnie przepraszał Boga, a pragnąc za nią bardziej jeszcze odpokutować, tak silnie przed samym odejściem z Paryża pościskał sobie nogi i ramiona ostrymi sznurkami, że w czasie drogi zagłębiły się one w ciało i okrutnie je raniły. Przywołany w pierwszym napotkanym miasteczku cyrulik przyglądnął się ranom i oświadczył z góry, że tu nic sztuka jego nie pomoże: "Trzeba by, mówił, całe ręce i nogi pokrajać, a do takiej operacji, w której nie trudno o żyłę jaką zawadzić i do śmierci przyprowadzić, nie chcę się zabierać; nic innego nie pozostaje, tylko Panu Bogu się polecić, bo ludzka pomoc nie wystarczy". Ksawery i wszyscy jego towarzysze poszli za tą radą, a Bóg wysłuchał ich prośby, okazując tym samym jak miłym Mu było umartwienie może nieroztropne, ale z dobrą wiarą podjęte. Nazajutrz rano poczciwy cyrulik nie mógł wyjść z podziwienia, widząc, że na ciele wczoraj jeszcze tak strasznie zbolałym, nie ma ani śladu rany, ani śladu bólu.

Przez całą Lotaryngię prześladowały pielgrzymów ustawiczne deszcze i śniegi; nieraz zatrzymywały ich rozrzucone po całym kraju wojska francuskie; ale Boska Opatrzność nie przestawała czuwać nad swymi sługami i znanymi sobie, najmędrszymi drogami wyprowadzać z niebezpieczeństw. Poza granicą francuską czekały na nich inne, nie mniejsze przykrości i trudności. Heretycy niemieccy, widząc różańce zawieszone na szyi, lub u pasa, rozpoznawali od razu po nieomylnym tym znaku katolickich pielgrzymów i nie szczędzili im wyrzutów, szyderstw i obelg. W Bazylei kilku protestanckich hersztów wyzwało ich na publiczną dysputę; odmówić było niepodobna, ale wyzywający pożałowali wnet swej śmiałości; a jeden otwarcie uznał się za zwyciężonego. W małej znów jakiejś wiosce, o pięć mil od Konstancji, pewien nieszczęśliwy ksiądz apostata zwołał do gospody wszystkich mieszkańców, aby byli świadkami walnego zwycięstwa, które, jak głośno się chełpił, miał niewątpliwie odnieść w uczonej walce z katolickimi "nieukami". Dysputa trwała godzin kilka z rzędu; wreszcie pijany od gniewu i zbyt hojnie użytego wina apostata przerwał rozmowę groźbą: "Jutro rano każę was wszystkich wrzucić do więzienia, a wtedy przekonacie się, czy nie mam słuszności!".

Wczesnym rankiem dnia następnego zjawił się przed gospodą nieznany jakiś młodzieniec, prawdopodobnie żarliwy katolik, który dowiedział się o niebezpieczeństwie, zagrażającym pobożnym pielgrzymom i ubocznymi, górskimi ścieżkami przeprowadził ich na główny gościniec, wiodący już wprost do Konstancji. Niedaleko od miasta spostrzegła idących z okien szpitala znajdująca się tamże staruszka, a widząc różańce zawieszone na szyjach nieznanych wędrowców, wybiegła z okrzykami radości i głośno wołać zaczęła do gromadzących się tymczasem mieszkańców pobliskich domów: "Czyż nie mówiłam wam zawsze, że kłamiecie, kiedyście we mnie wmawiali, że na całym świecie już tylko luterska wiara panuje!? A ci tu skądże przychodzą, czy z poza świata? A przecież mają różańce, do Matki Boskiej się modlą, są katolikami, jak tu wszyscy dawniej byli katolikami, dopóki nie przedostała się i nie zniszczyła wszystkiego luterska zaraza!".

Poczciwa, wzruszona do łez staruszka ucałowała ze czcią różańce, a za chwilę wyniosła ze swego pokoiku cały kosz napełniony krzyżami, różańcami i obrazami, które zebrała z pobliskich kościołów i kaplic, chroniąc je w ten sposób przed świętokradzką ręką fanatycznych heretyków. Pielgrzymi nie mniej byli wzruszeni tą prostą, a tak silną wiarą, której żadne namowy, ani pokusy naruszyć nie zdołały. Uklękli, oddali Bogu chwałę i pobożnie ucałowali połamane już, zbezczeszczone krzyże i obrazy. Widok ten pobudził paru gorętszych protestantów do śmiechów i obelg; wędrowcy odpowiadali spokojnie na obelgi cytatami z Pisma św. i dowodami rozumowymi.

6 stycznia 1537 r., po 54 dniach bardzo uciążliwej i męczącej podróży złączyli się towarzysze Ignacego z mistrzem swym w Wenecji. O szczęśliwym tym połączeniu, o następnych kolejach, o zamiarach na przyszłość, opowiada sam Święty w liście, pisanym do jednego z dawnych swych barcelońskich przyjaciół i opiekunów (4).

"Z Paryża przybyło tutaj w połowie stycznia dziewięciu moich przyjaciół w Panu, wszyscy ze stopniem magistrów nauk wyzwolonych, w teologii bardzo wykształceni: czterech Hiszpanów, dwóch Francuzów, dwóch Sabaudczyków, jeden Portugalczyk. Wszyscy oni po podróży odbytej pieszo, w najostrzejszej zimie, przez prowincje zajęte walczącymi wojskami, rozdzielili się tu pomiędzy dwa szpitale, w których służyli ubogim chorym, spełniając usługi najniższe i naturze najbardziej przeciwne. Po dwóch miesiącach takiej pracy udali się z kilku innymi, którzy podobne jak oni żywią zamiary, do Rzymu, aby tam przepędzić Wielki Tydzień. Ubodzy, bez pieniędzy i protekcji ludzi uczonych, bez żadnej innej tego rodzaju pomocy, nadzieję mając i ufając jedynie w Panu, dla którego do Rzymu przybyli, znaleźli tam i to bez trudności więcej, niż pragnęli. Mieli audiencję u papieża i w jego obecności wielu kardynałów, biskupów i uczonych wdało się z nimi w teologiczne dysputy, a między innymi Dr. Ortiz, który okazał się dla nich nadzwyczaj przychylnym, równie jak i inni znakomici uczeni, tak że papież, a wespół z nim wszyscy słuchacze, bardzo był zadowolony i natychmiast udzielił im wszystkich możliwych łask i pozwoleń. Mianowicie zaś: 1) dał papież pozwolenie na drogę do Jerozolimy, dwukrotnie pobłogosławił temu zamiarowi i zachęcił, aby w nim wytrwali; 2) Dał im natychmiast jałmużnę, 60 dukatów, kardynałowie i inne obecne osoby wręczyły im przeszło 150 dukatów, tak że obecnie mają w ręku kwity na 210 dukatów; 3) kapłanom pozwolił spowiadać wiernych; 4) tym, którzy święceń kapłańskich jeszcze nie otrzymali, wydał listy, na mocy których każdy biskup mógł ich wyświęcić w trzy dni świąteczne, lub trzy niedziele. Toteż, gdy powrócili do Wenecji, siedmiu nas (5) otrzymało wszystkie święcenia, na końcu kapłańskie w uroczystość św. Jana Chrzciciela, i złożyliśmy ślub wiecznego ubóstwa na ręce papieskiego legata (Hieronima Verallo), nie z jego rozkazu, ale z własnej naszej dobrej woli. Tenże papieski delegat dozwolił nam bez żadnego ograniczania nauczać, głosić kazania i tłumaczyć Pismo św. publicznie i prywatnie w całym państwie weneckim... Tak Bóg, Pan nasz dopomaga nam, że sami nie wiemy, jak i w jaki cudowny sposób, bez naszego współudziału, wszystkie pragnienia nasze się ziszczają"...

"Bardzo pragnąłem i spodziewałem się dostać w tym roku do Jerozolimy, ale z powodu tureckiej wojny żaden okręt w tę stronę się nie wybrał i nie wybiera. Zgodziliśmy się zatem wspólnie, aby dane nam kwity na 210 dukatów odesłać do Rzymu, ponieważ nie chcemy używać tych pieniędzy na co innego tylko na drogę, na którą nam ich udzielono; w ten sposób nikt nie będzie mógł myśleć, że pragniemy i łakniemy rzeczy, które świat do śmierci prowadzą... Teraz towarzysze moi po całych Włoszech rozproszą się po dwóch i będą pracować na chwałę Bożą, czekając aż do następnego roku na sposobność żeglugi do Jerozolimy; jeśliby zaś Bogu Panu naszemu nie podobało się sposobności tej użyczyć, dłużej czekać nie będą, lecz pójdą dalej w wytkniętym już dziś kierunku".

W opowiadaniu swym wspomina Ignacy zaledwie paru słowami o pracach podjętych przez towarzyszów swych w Wenecji; a przecież jak towarzysze ci, tak na pierwszym miejscu on sam, okazali się tu najszczytniejszymi bohaterami chrześcijańskiego miłosierdzia, które troszczy się o dusze, a nie zapomina i o ciele, o doczesnych potrzebach bliźniego. Pięciu, między nimi Ignacy, zamieszkało i posługiwało chorym w szpitalu św. Jana i Pawła; pięciu, mając na czele św. Franciszka Ksawerego, w szpitalu nieuleczalnych. Ksawery, pragnąc przezwyciężyć naturalny wstręt do wrzodów i ran, pielęgnował tych przede wszystkim, od których zwykli szpitalni posługacze odwracali się z obrzydzeniem, owszem nieraz rany całował, z wrzodów wysysał materię. Chorzy, wdzięczni dobroczyńcom swym i lekarzom, z daleka wyciągali do nich ręce, słuchali ze czcią ich nauk, jednali się z Bogiem przez szczerą skruchę i spowiedź. Jeden tylko był głos w obu szpitalach, jeden głos niezadługo w całej Wenecji, powtarzany po ubogich chatkach rybackich, jak po senatorskich pałacach: To chyba nie ludzie, ale Aniołowie; to Święci prawdziwie i po Bożemu "reformujący" świat!

Korzystając z dyspens i pozwoleń papieskich, Ignacy otrzymał niższe święcenia 10-go czerwca 1537 roku; subdiakonat 15-go, diakonat 17-go, święcenia kapłańskie 24 czerwca z rąk Wincentego Nigusanti, biskupa arbeńskiego. Nigusanti zwykł był później mówić, że nigdy w życiu nie doznał tylu pociech duchownych, jak kiedy kładł ręce swe na głowy Ignacego i jego towarzyszów, udzielając im święceń. Jakaż dopiero słodycz Boża przepełniać musiała serce samych tych nowych kapłanów! Postanowili oni teraz, aby lepiej i w większym spokoju móc się przygotować do odprawienia pierwszej niekrwawej ofiary, opuścić Wenecję i rozproszyć się po okolicznych miastach. Ksawery i Salmeron udali się do Monte-Celso, Codure i Hocez do Trewiry, Le Jay i Rodriguez do Bassano, Broet i Bobadilla do Werony, Ignacy wreszcie z Fabrem i Laynezem do Wicencji. Powtórzyły się niejako manreskie czasy: modlitwa, pokuta stanowiąca i dotąd tło życia nowozaciężnych Chrystusowych rycerzy, zapełnić teraz miały jeszcze wyłączniej czas oddzielający każdego z nich od pierwszej Mszy św.

"Koło Wicencji – donosił Ignacy weneckiemu swemu uczniowi Piotrowi Contarini (6) – mniej więcej o milę (włoską) od bramy Świętego Krzyża, znaleźliśmy klasztor, znany pod nazwą «Św. Piotra w Vanello», zupełnie opuszczony. Zakonnicy z klasztoru Najświętszej Panny Łaskawej z Wicencji dozwolili nam mieszkać w opuszczonym tym klasztorze, jak długo będzie się nam podobało. Zostaniemy też tu przez kilka miesięcy, jeśli taka będzie wola Boża... Dotąd za łaską Bożą zdrowie nam ciągle służy i dnia każdego coraz wyraźniej doświadczamy prawdy owych słów: «Nic nie mający, a wszystko posiadający» – wszystko, co Pan obiecał dodać tym, którzy na pierwszym miejscu szukają królestwa Bożego i sprawiedliwości Jego"...

Opuszczony klasztor, w którym Ignacy z dwoma towarzyszami swymi znalazł przytułek, niewiele skądinąd różnił się od manrezańskiej groty. Wybite od dawna okna i drzwi popsute nie chroniły ani od zimna, ani od deszczu; trochę słomy na kamiennej posadzce rozesłanej było jedynym zbytkiem i jedynym zabezpieczeniem od cisnącej się wszystkimi szparami wilgoci. Dwa razy dziennie Faber i Laynez szli do miasta prosić o kawałek chleba i istotnie nie dostawali zazwyczaj nic innego, prócz paru kawałków nieraz nadpsutego, zawsze suchego chleba. Ignacy nie brał udziału w żebraczych tych wycieczkach z powodu silnego bólu oczów, nadwątlonych ciągłymi łzami przy modlitwie, a tak cały prawie czas poświęcić mógł pobożnym rozmyślaniom i serdecznej rozmowie z Bogiem.

Po czterdziestu dniach przepędzonych w ten sposób w ścisłym słowa znaczeniu na puszczy, podzielili Ignacy, Faber, Laynez i Codure, który tymczasem do nich się przyłączył, całą Wicencję między siebie i zaczęli jednocześnie na czterech różnych ulicach nauczać prawd wiary i nawoływać do pokuty. Wszyscy czterej byli cudzoziemcami, słabo mówili po włosku, nie znali i znać nie chcieli przeróżnych sposobów, jakimi świecka wymowa ściąga, porusza i porywa słuchaczów; ale w prostych ich słowach o przeznaczeniu człowieka, o strasznych sądach Bożych i nieskończonym miłosierdziu Bożym, taka była siła i taka z nich tryskała miłość ku duszom nieśmiertelnym, samo ich wychudzone umartwieniami oblicze tak wymownie napominało do pokuty, że żadne oko nie pozostawało suche, a najzatwardzialsi grzesznicy z jękiem błagali o spowiedź, na wszystko gotowi, byle duszę swą zbawić.

Ciągła praca, ciągłe odmawianie sobie najniezbędniejszych potrzeb, przyprawiły Ignacego o silną gorączkę; jednocześnie zapadł Laynez na zdrowiu, a z Bassano doszła bolesna wiadomość, że Rodriguez jest śmiertelnie chory i lada dzień może się z tym światem pożegnać. Ignacy, na własną chorobę nie zważając, puścił się natychmiast z Fabrem w drogę do Bassano. Miłość dodawała mu skrzydeł; lękając się, czy zastanie drogiego towarzysza przy życiu, biegł tak szybko, że zdrowy zupełnie Faber nie mógł za nim nadążyć. Nie mało też Faber się zdziwił, kiedy na skręcie drogi ujrzał nagle Ignacego, który widocznie dopiero co wstał z modlitwy, z zupełnie już uspokojonym, rozradowanym obliczem. "Jakże nie mam się cieszyć, rzekł Ignacy po prostu, widząc to zdziwienie; nasz brat Szymon nie umrze z choroby, która obecnie go dręczy". Zapewnienie to powtórzył Święty z całą pewnością siebie choremu Rodriguezowi i istotnie tenże zaczął w tej samej chwili mieć się lepiej, a po paru dniach wróciło mu dawne zdrowie. Równie Rodriguez, jak wszyscy inni obecni, nie wątpili ani na chwilę, że tak szybkie, powiedzieć można, cudowne uzdrowienie, zawdzięczają potężnej u Boga modlitwie Ignacego.

Zaledwie Święty wyrwał Rodrigueza z objęć śmierci, a już bronić go musiał od innego rodzaju, lecz nie mniej groźnego niebezpieczeństwa. Ciężką swą chorobę przebył Rodriguez w leżącym tuż pod bramami miasta Bassano, ubogim domku, raczej "pustelni św. Wita", jak powszechnie domek ów nazywano, w której z braterską miłością pielęgnował go sędziwy pustelnik brat Antoni. Łagodna powaga, rozlana na obliczu pustelnika, długie jego i gorące modlitwy, życie wyłącznie Bogu i pracy nad własną doskonałością poświęcone, zrobiły głębokie wrażenie na umyśle Rodrigueza. "Czyż ten człowiek, myślał, nie obrał sobie najlepszej cząstki? czyż nie bezpieczniej ze światem się nie stykać, niż wciąż wśród niego przebywać, nie lepiej oddać się kontemplacji w samotnej pustelni, niż z miejsca na miejsce wśród ciągłych roztargnień, bezustannych niebezpieczeństw za Ignacym wędrować?". Myśli te, odwodzące od rozpoczętego już w imię Boże i na chwałę Bożą dzieła, a zatem nie pochodzące bezwątpienia od dobrego ducha, ale zabarwione pewnymi pozorami prawdy, nęcące złudnym obrazem wyższej doskonałości, męczyły Rodrigueza całymi dniami i nocami, choć dni już kilka przeszło, odkąd zdrów i silny opuścił gościnną pustelnię św. Wita. Ostatecznie postanowił zwierzyć się ze swymi trudnościami bratu Antoniemu i zastosować się najściślej do danych przezeń wskazówek.

W tym celu, nie mówiąc nikomu z towarzyszów, co ma na myśli, wybrał się cichaczem pewnego dnia z Bassano do pustelni św. Wita z zamiarem nie powrócenia już więcej do Ignacego, jeżeli tylko pustelnik zechce go przyjąć za duchownego swego syna. Ale Bóg, którego Opatrzność czuwała w szczególny sposób nad formującym się zastępem Chrystusowych rycerzy, mających stanąć w obronie zagrożonej wiary i cnoty, sam rozstrzygnął tę sprawę i dał poznać, jak Mu się nie podoba, gdy kto powołany przezeń do życia apostolskiego, cofa się, ogląda wstecz i zbytecznie troską o samego siebie zajęty, nie pyta, jaka wola Boża, gdzie większa chwała Boża. Niedaleko od pustelni, spostrzegł nagle Rodriguez przed sobą uzbrojonego męża, który patrząc nań dzikim, strasznym wzrokiem, dalszą drogę mu tamował. Na chwilę zatrzymał się, widokiem tym przerażony; później dodając sobie otuchy, posunął się parę kroków. Nieznany ów mąż rzucił się wtedy naprzód – jak następnie sam Rodriguez niejednokrotnie opowiadał – z wyciągniętym mieczem w ręku i nie przestał ścigać uciekającego co sił, dopóki tenże ze strachu na wpół umarły, nie wpadł do domku, w którym mieszkał Ignacy. Liczni przechodnie patrzyli ze zdziwieniem na biegnącego Rodrigueza, słyszeli jego wołania o pomoc, ale nie widząc nikogo goniącego go, zrozumieć nie mogli, kogo i czego właściwie się lęka. Jeden Ignacy widział i zrozumiał, jak poprzednią pokusę, tak nadzwyczajny środek, którego podobało się Bogu użyć do jej zwalczenia. Ze spokojną twarzą przystąpił do drżącego jeszcze ze strachu towarzysza, i biorąc go za rękę, powtórzył słowa, którymi niegdyś Pan Jezus skarcił niewiarę św. Piotra: Człowieku małej wiary, czemuś wątpił?

Wojna z Turkami trwała nieprzerwanie, dlatego o jerozolimskiej żegludze nie można było myśleć. Stosownie do umowy zawartej w Wenecji, Ignacy zwołał wszystkich swych towarzyszów do Wicencji, aby wspólnie naradzić się, gdzie i w jaki sposób mają nadal Panu Bogu służyć. Narady odbywały się w znanych nam już poklasztornych ruinach; potrzebnych środków do życia zgromadzonym nie brakowało, bo mieszkańcy Wicencji, poznawszy świątobliwość i gorliwość trzech z pośród nich, nie kryli swego podziwienia i z własnego popędu dostarczali wszystkiego aż nadto hojnie. Po dokładnych naradach i długich, a gorących modlitwach zgodzili się wszyscy, że kiedy Bóg nie dozwala im udać się do Ziemi świętej, powinni w Europie wspólnymi siłami rozszerzać znajomość i chwałę Bożą. Dla większej jednostajności, dla skuteczniejszej pracy w służbie Pańskiej, postawili kilka głównych zasad i przepisów, których wszyscy "towarzysze" sumiennie mieli się trzymać. Oto w streszczeniu te przepisy i zasady:

Utrzymywać się będziemy wyłącznie z jałmużny, mieszkać w szpitalach; nie zbierać kwesty w czasie lub bezpośrednio po kazaniach, owszem dla uniknięcia wszelkich pozorów interesowności, nie przyjmować nawet w tym czasie żadnej jałmużny. Co tydzień zmieniać się będzie kolejno przełożony, a przełożonemu temu wszyscy inni, wespół z nim pracujący, obowiązują się być jak najściślej posłuszni. Głównym zadaniem naszym jest prowadzenie ludzi do Boga przez spowiedź, wykładanie katechizmu dzieciom i nieumiejętnym, nauki i kazania na publicznych placach. Ubogich i chorych po szpitalach będziemy pielęgnować wedle sił i starać się o wrócenie zdrowia ich ciałom i duszom. Słowem, obowiązkiem i powołaniem naszym niczego nie zaniechać, co przyczynić się może do chwały Bożej i zbawienia bliźnich.

W kilku tych krótko rzuconych rysach, mieści się już ogólny plan wielkiej budowy, stającej coraz wyraźniej przed pałającym miłością Boga i bliźniego okiem Ignacego. Pierwsze, fundamentalne linie, nakreślił sam Bóg w jego umyśle w manreskiej grocie; na hiszpańskich uniwersytetach, w Paryżu, w Wenecji wzmacniały się one i dopełniały; obecnie gotowe już były główne zarysy, gotowi pierwsi współpracownicy w wielkim dziele. Niewiele jeszcze miesięcy, a manreskie rozmyślania w całej pełni w ciało się obleką: nowy zakon powołany do życia przez Ignacego stanie wśród innych pułków walczących już dawniej pod chorągwią Chrystusową i walczyć będzie boje Boże.

–––––––––––
Ks. Jan Badeni T. J., Życie św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu Tow. Jezusowego. Wydanie drugie. Kraków 1923. NAKŁADEM WYDAWNICTWA KSIĘŻY JEZUITÓW, ss. 159-185.

Przypisy:
(1) Cartas, t. I, l. XXI.
(2) Cartas, t. I, l. XXI. Bulla nosi datę 30 listopada 1539. Bractwo rozszerzyło się wkrótce po całej Europie; w Azpeitii jeszcze dzisiaj istnieje.
(3) Archidiakon barceloński został w r. 1546 biskupem w Barcelonie i dopomógł św. Ignacemu do ufundowania w tym mieście kolegium Towarzystwa Jezusowego.
(4) Do Magistra Verdolay, Wenecja 24 lipca 1537. Cartas, t. I, nr 11.
(5) Ignacy, Ksawery, Laynez, Salmeron, Bobadilla, Rodriguez, Hozjusz.
(6) Sierpień 1537 r. Cartas, t. I, l. 12.