Wśród zmieniających się ze sobą walk z szatanem i
pociech niebieskich, oschłości i cudownych oświeceń, przebył Ignacy w Manrezie –
tej prawdziwej szkole duchownego życia i wyższej doskonałości – mniej więcej
dziesięć miesięcy. Posty, czuwania i biczowania, rozliczne pokuty, do których
przyłączyła się jeszcze przez czas pewien ciężka choroba, nadwątliły ciało, ale
dusza ciągle wzmacniała się i gorzała coraz silniejszym ogniem miłości Bożej.
Ogień ten objawiał się i na zewnątrz: umartwione życie, heroiczne cnoty zaczęły
ściągać do samotnej jaskini Ignacego licznych ciekawych i pobożnych, którzy nie
taili dlań swego uwielbienia i nieraz mówili o nim otwarcie, jako o mężu
świętym. Cześć ta jeszcze bardziej wzrosła, gdy choroba zmusiła Świętego do
chwilowego zamieszkania w szpitalu. Kto i w jaki sposób mógł spieszył choremu z
pomocą, pragnął go przynajmniej odwiedzić, pewnym będąc, że zjedna sobie przez
to szczególne błogosławieństwo Boże. Czart, chcąc wyzyskać dla siebie te oznaki
czci, zaczął szeptać Ignacemu, pobudzając go do zbytniej ufności w sobie, jak
dawniej starał się doprowadzić go do rozpaczy: "Zgładziłeś wszystkie grzechy,
zyskałeś wiele zasług; gdybyś teraz umarł, uchodziłbyś za świętego". "Idź precz
szatanie! – odpowiadał Święty – nie dla ciebie zacząłem, nie dla ciebie też
skończę". Lecz nie dość pokusy oddalać, trzeba je było w źródle zatamować.
Dlatego Ignacy pragnąc stanowczo uniknąć ciążących sobie oznak czci, tak
niezgodnych, jak pobożnie rozmyślał, z powołaniem rycerza walczącego pod Wodzem
cierniem ukoronowanym, postanowił opuścić Manrezę.
Do postanowienia tego przyczyniło się bardziej jeszcze
pragnienie bojowania pod sztandarem Jezusowym nie tylko w ten sam sposób, lecz i
na tych samych miejscach, które Boski Wódz, przebywając między ludźmi, uświęcił
obecnością swoją. Podobne uczucie, które dawnych Krzyżowców prowadziło do
Palestyny, napełniało serce Ignacego; od pierwszej chwili nawrócenia zamierzał
on zwiedzić święte miejsca, Krwią Jezusa zbroczone, a manreskie ćwiczenia
duchowne jeszcze silniej utwierdziły go w tym zamiarze. Gdzież stosowniej
rozpocząć i prowadzić wyprawę przeciw wrogowi dusz ludzkich, kuszącemu je do
pożądania bogactw, próżności i pychy, gdzie łatwiej iść za Jezusem w ubóstwie,
znoszeniu wzgardy, pokorze, jak nie na tych jerozolimskich polach, na których
Wódz nasz raczej przykładem, niż słowami, pierwszy nas tych cnót nauczył?!
Jeruzalem, grób Chrystusowy, znajdował się pod panowaniem niewiernych; czyż nie
było obowiązkiem wystąpić przeciw nim do walki mieczem słowa Bożego, rozszerzyć
między nimi i na całym Wschodzie znajomość imienia i nauki Jezusowej? "Tak, tego
Bóg chce!" mówił do siebie Ignacy i pełen ufności w Bogu, nie zważając na gorące
prośby mieszkańców Manrezy, którzy świętego męża pragnęli u siebie zatrzymać,
puścił się z początkiem r. 1523 w drogę do Barcelony, skąd spodziewał się dostać
morzem do Włoch, a stamtąd do Ziemi Świętej.
Nauczony doświadczeniem i lepiej już teraz woli i dróg
Bożych świadomy, umiarkował Ignacy w tej podróży pierwotny zapał do zewnętrznych
umartwień, pamiętając, że nie są one celem, ale tylko środkiem, i że o tyle
tylko są korzystne, o ile służą do celu, do osiągnięcia świątobliwości. Dlatego
zastosowując praktycznie spisane przez siebie samego w Ćwiczeniach
duchownych reguły o umartwieniu, zdjął z siebie na czas drogi włosiennicę i
żelazne łańcuszki, którymi się opasywał, dla ochronienia się od zimna, bardzo
dokuczliwego w tym czasie, przyjął w darze od paru pobożnych kobiet manreskich
dwie suknie z grubego sukna, a nadto, ustępując naleganiom ludzi pobożnych i
rozumnych, przyrzekł, że nie będzie drogi odbywać boso i z gołą głową. Do
ostrożności tych zmuszały Ignacego nie tylko zwykła roztropność, ale i bardzo
niedobry stan zdrowia, zwłaszcza silne żołądkowe bóle, które przez całe życie
były mu ciężkim krzyżem. Znajomi manrescy, wiedząc o słabości odchodzącego
pielgrzyma, chcieli go jeszcze opatrzyć w inne wygody, ale tych Ignacy stanowczo
nie przyjął. Nie chciał też wziąć ze sobą towarzysza drogi, choć kilku, którzy
bliżej świątobliwe życie jego poznali i z nauk jego i przykładu pragnęli
korzystać, dobrowolnie ofiarowali się towarzyszyć mu nie tylko do Barcelony, ale
do samej Jerozolimy. "Jakże sobie dasz radę – tłumaczono mu – w tak długiej i
uciążliwej podróży, kiedy nie umiesz ani po włosku, ani po łacinie?". – "Bóg sam
jedyną ucieczką moją, – odpowiadał Ignacy (1) – i choćby brat
albo syn udzielnego jakiego księcia chciał ze mną pielgrzymować, aby mi ułatwić
tę trudną drogę, nie zgodziłbym się na tę jego ofiarę, bo dość mi mieć ze sobą
trzy cnoty: wiarę, nadzieję i miłość, a Bóg mię nie opuści, kiedy całą nadzieję
i ufność we wszystkich przypadkach i niedostatkach w Bogu wyłącznie, nie w
ludziach, położę".
W Barcelonie zatrzymał się Ignacy około dni dwudziestu,
czekając na jakieś pewniejsze wieści z Włoch o zarazie, która miała tam
wybuchnąć i powstrzymywała okręty od żeglugi w te strony. Tymczasem, zdawszy się
zupełnie na wolę i Opatrzność Bożą, służył chorym po szpitalach, wszelkiego
rodzaju nędzarzom po więzieniach, przy czym, podobnie jak w Manrezie, co dzień
najmniej siedem godzin poświęcał na żarliwą modlitwę. Sam będąc żebrakiem,
żebrał dla innych; mając nieraz kawałek suchego chleba za pożywienie na cały
dzień, dzielił się nim z biedniejszymi. Czym następnego dnia żywić się będzie,
jakim sposobem bez pieniędzy, bez znajomości do Włoch się dostanie, o to się nie
troszczył, zastosowując w całej heroicznej rozciągłości napomnienie Chrystusowe:
"Szukajcież naprzód Królestwa Bożego i sprawiedliwości Jego: a to wszystko
będzie wam przydane. Nie troszczcie się o jutro, albowiem jutrzejszy dzień sam o
się troskać się będzie" (2). Jakoż Opatrzność Boża, która ptactwo niebieskie żywi i
lilie polne tak wspaniale przyodziewa, wzięła w opiekę wiernego swego sługę i
nigdy ani na chwilę go nie wypuściła z opieki tej prawdziwie cudownej przez cały
przeciąg życia; była z nim w najrozmaitszych przygodach, w zmiennych kolejach
losu i w takich, które ludzie zwali szczęśliwymi, i w takich, które uważali za
nieszczęśliwe.
Obecnie wybrał sobie Bóg za narzędzie swej Opatrzności
względem Ignacego pobożną matronę Izabellę Roser (3). Razu pewnego
zacna ta, a bogata pani znajdowała się w kościele, słuchając uważnie kazania,
gdy rzuciwszy okiem na stopnie ołtarza, spostrzegła na nich wśród licznego grona
dzieci nieznanego sobie żebraka, w ubogim, pielgrzymim stroju, z szlachetnym,
miłością Bożą jaśniejącym obliczem. Wysokie czoło owego żebraka – jak później
sama Roser opowiadała żywotopisarzowi Ignacego, Ojcu Ribadeneira – otaczał jakby
jakiś pierścień, albo raczej wieniec świetlany, który oko i serce dziwnie do
siebie pociągał. "Idź, rozmów się z tym mężem – przemówił wewnętrzny głos do
Izabelli – dopomóż mu do spełnienia zamiarów, powziętych dla większej mej
chwały". Pobożna pani posłuchała natchnienia i ledwie wróciła do domu, poprosiła
męża, aby kazał przywołać owego dziwnego żebraka, człowieka bez wątpienia
świętego. Wysłany sługa sprowadził Ignacego; Izabella zaprosiła go do stołu, a
mąż święty, wywdzięczając się za to miłosierdzie, tak pięknie i rzewnie
wysławiać zaczął wielkość i dobroć Bożą, że nikt z obecnych nie mógł łez
powstrzymać. W toku rozmowy wyjawił Ignacy swój zamiar udania się do Ziemi
świętej i powiedział, że jak się spodziewa, nazajutrz już będzie mógł odpłynąć z
Barcelony na małym statku, na który zniósł już nawet cały swój majątek: pisma i
parę książek. Zaledwie Ignacy z postanowieniem tym się zwierzył, gdy Izabella,
jakby wyższemu jakiemuś głosowi ulegając, zaczęła go prosić i zaklinać, aby na
tym statku nie odjeżdżał, lecz raczej poczekał jeszcze dni kilka na odpłynięcie
większego okrętu, na którym ona chętnie za niego przejazd zapłaci. Widocznej,
rozumnej przyczyny nie było do tych tak natarczywych próśb i łatwo wydać się one
mogły każdemu kapryśnym kobiecym przywidzeniem; lecz Bóg, który nakłonił do tych
próśb Izabellę, skierował zarazem w tymże samym kierunku serce Ignacego, tak, iż
bez trudności zgodził się na to żądanie. Skutek okazał, że istotnie działała tu
opatrzna ręka Boża. Ów statek, na którym miał odpłynąć przyszły rycerz Kościoła
Bożego, mężny zapaśnik w walce z niewiarą i błędem – rozbił się o skały
niedaleko od barcelońskiego portu, a rozbił się tak nieszczęśliwie, że ani jeden
nie tylko z podróżnych, ale nawet z marynarzy nie uratował życia.
Ignacy, ustępując prośbom pobożnej Rosery, przesiadł się
z jednego statku na drugi, ale pieniędzy na przejazd w żaden sposób nie chciał
przyjąć. "Ubogim jestem – mówił – za ubogim Chrystusem iść chcę, słusznie więc
się należy, aby jako ubogiego, z miłości dla Jezusa, na statek mię przyjęto,
jako rzeczywiście ubogiego, nędznego żebraka traktowano". Kapitan okrętu zgodził
się przewieść bezpłatnie Ignacego; zażądał wszakże, aby tyle ze sobą zabrał
chleba i sucharów, by mu wystarczyło na całą żeglugę. "Dość, że ci dam miejsce
na okręcie, mówił, ale żywić cię sam nie myślę i pozwolić nie mogę, abyś miał
przez twe żebractwo naprzykrzać się innym podróżnym". Na chwilę Święty się
zawahał, obawiając się, czy zaopatrując się w pożywienie na całą podróż, nie
okaże pewnej nieufności w cudowną Opatrzność Bożą, która tak go hojnie
dotychczas we wszystko zaopatrywała; dopiero spowiednik wątpliwości te usunął, a
Ignacy uspokojony jego nakazem, użebrał sobie, chodząc od domu do domu, wymaganą
ilość chleba.
Obok jałmużny dla ciała dawano mu nieraz i inną
jałmużnę, której z miłości dla Ukrzyżowanego Wodza daleko bardziej pożądał:
obelgi, wzgardę, sromotne przezwiska. Jedna zwłaszcza pani, nazwiskiem Zepiglia,
której syn opuściwszy przed latami dom rodzinny, włóczył się po świecie jako
ostatni łotr i żebrak, uniosła się niepohamowanym gniewem na widok pielgrzyma,
który również jak sądziła, z miłości dla awanturniczego życia, musiał opuścić
dom rodzinny, zostawiając po sobie żałobę i hańbę. Długi czas płynęły, niby
bystry potok z ust rozżalonej niewiasty, wyrzuty i przekleństwa; Ignacy słuchał
ich z okiem w ziemię utkwionym, aż gdy Zepiglia, zmęczona mówić przestała,
odparł spokojnie: "Prawdę mówisz, jestem wielki, bardzo wielki grzesznik, a
gdybyś mię lepiej poznała, mogłabyś mi słusznie daleko cięższe uczynić zarzuty.
Niech ci Bóg zapłaci za twoją szczerość!". Pokora ta rozbroiła gniew rozbolałej
kobiety; zmieniając od razu ton mowy, przeprosiła ze łzami pielgrzyma i
opatrzyła go kilku bochenkami chleba, bo pieniędzy nie chciał Ignacy, wierny
powziętemu postanowieniu, ani od niej, ani od nikogo innego przyjąć. Kilka sztuk
monety, które mu gwałtem do ręki wciśnięto, zostawił na brzegu morza, mówiąc
sobie, że ktoś potrzebujący, ręką Opatrzności prowadzony, tam je pewnie
znajdzie, a choćby ich i nikt nie znalazł, to lepiej, że zginie trochę złota,
niż gdyby on sam miał się sprzeniewierzyć Chrystusowemu ubóstwu i niczym
nieograniczonej ufności w miłosierną pomoc Bożą.
Po pięciu dniach bardzo uciążliwej żeglugi okręt wiozący
Ignacego przybił do Gaety. We Włoszech panowała w tym czasie zaraza, dlatego
przy bramach każdej miejscowości, równie po wsiach, jak po miastach, czuwali
strażnicy, aby nikogo obcego nie wpuścić; na polach nawet i drogach, gdy z
daleka okazała się nieznajoma jaka twarz, uciekano z przerażeniem i zamykano się
po domach, ostrzegając sąsiadów: "Idzie zapowietrzony!". Z strasznym tym
okrzykiem spotykał się raz po raz Ignacy aż do samych bram Rzymu; zmęczony i
głodny błagał często na próżno o kawałek chleba, zapewniając, że jest zdrów; a
parę razy, nie znajdując nigdzie wytchnienia ani pomocy, tak upadał na siłach,
że nie mogąc dalej iść, leżał przez kilka godzin na pół martwy na publicznym
gościńcu.
Wreszcie w Niedzielę Palmową 1523 r. stanął w Rzymie.
Papież Hadrian VI udzielił pobożnemu pielgrzymowi pozwolenia i błogosławieństwa
na dalszą drogę; wzmocniony papieskim błogosławieństwem i gorącą modlitwą u
grobu świętych apostołów, wyruszył Ignacy w tydzień po Wielkiejnocy, jak zawsze
pieszo, żebrząc po drodze, na Padwę do Wenecji. Kilku miłosiernych Hiszpanów
usiłowało powstrzymać swego rodaka od tego "zuchwałego", jak je nazywali,
przedsięwzięcia; a gdy ani prośby, ani namowy nie skutkowały, opatrzyli go
siedmiu dukatami na zapłacenie statku do Jerozolimy. Ignacy przestraszony
groźbą, że z wszelką pewnością na okręt bez zapłaty się nie dostanie, przyjął
ofiarowaną jałmużnę, ale ledwie wyszedł za mury Rzymu, wyrzucać sobie zaczął ten
brak ufności w doświadczoną pomoc Bożą i wszystkie pieniądze rozdał
ubogim.
Jak w drodze z Gaety do Rzymu, tak i obecnie wychudłe
oblicze i postami i umartwieniami nachylona ku ziemi postać Ignacego wzniecała
powszechny przestrach; drzwi przed nim się zamykały, najlitościwsi rzucali mu z
daleka przez okno kawałek chleba; inni, obawiając się zarazy, próśb nawet
słuchać nie chcieli. Przez pewien czas przyłączyło się do Ignacego kilku innych
podróżnych, ale gdy Święty, zmęczony i osłabiony, nie mógł z nimi równie szybkim
krokiem podążać, zostawili go w środku pola na Opatrzność Bożą. Istotnie
Opatrzność Boża, czuwająca nad każdym ptaszkiem, nad najmniejszym, oku ludzkiemu
niewidzialnym robaczkiem, opiekowała się miłosiernie wiernym swym sługą. Wśród
największego zmęczenia i ogołocenia z wszelkiej pomocy ludzkiej, doznawał Ignacy
tak wielkich, nadprzyrodzonych pociech, miłość Boża tak jasnym płomieniem w
sercu mu się paliła, że ogniem tym rozgrzany nie czuł głodu i utrudzenia i szedł
naprzód z radością, chwaląc Boga i wielbiąc nieskończone Jego miłosierdzie. Na
pół drogi między Padwą a Chioggia okazał się Pan Jezus zmęczonemu wędrowcowi, a
napełniwszy go samym swym widokiem niewymowną pociechą, wzmocnił na siłach i
przyobiecał, że za Jego pomocą dostanie się bez trudności do Padwy i Wenecji.
Istotnie "nie zaniechał Pan i nie opuścił" (4) swego sługi; a kiedy owi podróżni, którzy tak
nielitościwie ze Świętym się obeszli, musieli przezwyciężać mnóstwo trudności,
zanim za bramy miejskie się przedostali, to Ignacego wpuszczano i wypuszczano
bez najmniejszej przeszkody: widocznym było, że z woli Bożej przedsięwziął mąż
święty swą pielgrzymkę i że Anioł Boży, jak niegdyś Rafał Tobiasza, "prowadził
go i dobrze około niego sprawował wszystko" (5).
Do Wenecji przybył nasz pielgrzym późnym wieczorem, a
nie mogąc nigdzie znaleźć noclegu, ułożył się do snu pod galerią jednego z
wspaniałych pałaców przy placu św. Marka. Jednocześnie świątobliwy właściciel
tego pałacu, patrycjusz wenecki Marek Antoni, usłyszał w półśnie jakby jakiś
nadziemski głos, który go pytał natarczywie: "Jak to! ty wygodnie w domu swym
spoczywasz wśród zbytku, a sługa mój na zimnie, na twardej ziemi?". "Co znaczyć
może ten głos, te pytania, których odpędzić od siebie nie mogę?" pytał się
zaniepokojony patrycjusz, a nie chcąc mieć sobie nic do wyrzucenia, wyszedł
przed pałac i niebawem natknąwszy się na śpiącego pod galerią pielgrzyma, zabrał
go ze sobą i przez cały czas pobytu jego w Wenecji obiecał się opiekować tak
szczególnie miłym Bogu sługą, jak własnym synem. Ignacy wdzięczny był Bogu za
cudownie zesłanego opiekuna, ale zarazem pamiętając, że postanowił sobie iść w
ubóstwie za ubogim Jezusem, jedną tylko noc przepędził u dobroczynnego senatora,
a nazajutrz, znów jako nieznany żebrak, wyciągał rękę, prosząc o kawałek chleba.
Nie mógł jednak zostać, jak pragnął, zupełnie nieznanym; poznał go pewien kupiec
hiszpański, a dziwiąc się pokorze dawnego słynnego rycerza, zapytał czy nie
mógłby mu w czym być pomocnym? Ignacy nie przyjął ofiarowanego ubrania i
pieniędzy; prosił tylko o wyrobienie mu wstępu do ówczesnego doży weneckiego
Jędrzeja Gritti, którego zamierzał prosić o wolne miejsce na okręcie, który miał
za parę dni odpłynąć do Cypru. Doża chętnie wysłuchał prośby, popartej przez
poważanego w mieście kupca, dzięki temu 14 lipca 1523 wsiadł wreszcie Ignacy,
mimo silnej febry, na okręt, szczęśliwy, że wbrew tylu przeszkodom ujrzy miejsca
uświęcone obecnością Boskiego swego wodza, i odda Jezusowi całe swe życie na
służbę, tam, gdzie Jezus dla niego życie swoje ofiarował.
Na okręcie równie podróżni jak i majtkowie wiedli
wesołe, hulaszcze życie: gra i pijatyka osłodzić im miała trudy długiej drogi;
przekleństwa, bluźnierstwa, rozpustne pieśni rozlegały się bez przerwy, dniem i
nocą. Bezustanne to obrażanie Boga napełniało duszę Ignacego głębokim smutkiem;
z początku starał się pokornymi, pełnymi miłości słowami wpłynąć na towarzyszów;
widząc, że to nie skutkuje, zagroził im sądem Bożym, zapytał, czy nie lękają się
piekła, od którego dzieli ich zaledwie kilkucalowa deska? Napomnienia te i
groźby natchnione miłością Bożą i dusz ludzkich nie poszły w smak rozpustnym
marynarzom. "Po cóż – rzekli do siebie – trzymać tu tego wariata, którego
zrzędzenie zatruwa nam wszelką zabawę; najlepiej wysadzić go na pierwszą wyspę,
którą spotkamy". Kilku poczciwszych Hiszpanów posłyszało zmawiających się w ten
sposób marynarzy; ostrzegli też Ignacego, aby hamował swój zapał, ale Święty
bynajmniej się nie przeraził pogróżkami, mówiąc głośno: "Bez woli Bożej i włos z
głowy mi nie spadnie". Istotnie skoro statek zbliżył się do wyspy, na której
rozpustni żeglarze chcieli wysadzić Ignacego, powstał nagle gwałtowny przeciwny
wicher, który rzucił okręt daleko od brzegu, nie dozwalając im spełnić niecnego
zamiaru. Na wyspie Cyprze dopiero przesiadł się Święty na inny okręt, wiozący
licznych pielgrzymów do Jerozolimy i bez żadnego innego wypadku po 48 dniach
żeglugi wylądował w Joppie ostatniego sierpnia 1523 r.
Pojąć niełatwo, opisać niepodobna jakie uczucia
rozpaliły się w sercu wiernego żołnierza Chrystusowego, kiedy stanął na ziemi,
którą obecnością i życiem swoim raczył uświęcić Boski jego mistrz i wódz.
Uczucie gorącej miłości ku Jezusowi buchnęło silniejszym jeszcze ogniem, gdy
karawana pielgrzymów, do której i Ignacy się przyłączył, stanęła po czterech
dniach drogi na wzgórzu, z którego po raz pierwszy ujrzeć można było miasto
święte Jeruzalem.
"Zsiądźmy z osłów, rzekł jeden z pielgrzymów, pobożny
Hiszpan, Dydak Manes, bo ziemia po której stąpamy ziemia święta jest; idźmy
pieszo, jak na prawdziwych pokutników przystało, w milczeniu, z sumieniem się
rachując i ukrzyżowanego Jezusa za grzechy swe przepraszając". Posłuchali
wszyscy i wśród głębokiego milczenia, przerywanego tylko westchnieniami i biciem
się w piersi, weszli do Jerozolimy, prowadzeni przez kilku miejscowych
Franciszkanów, którzy wyszli na spotkanie pielgrzymów. Z kolei zwiedzał Ignacy
drogie sercu miejsca, które w Manrezie przed oczy duszy stawiał, a teraz oczami
ciała oglądał: w Betleemie dziękował Przedwiecznemu Słowu, że ciałem dla nas
stać się raczyło; chodząc po ulicach i okolicach jerozolimskich, przysłuchiwał
się naukom, przypatrywał się cudom, którymi tutaj Pan Jezus stwierdzał boskość
swej nauki; w Betanii chwalił i składał dzięki za okazane jawnogrzesznicy
miłosierdzie, tak pocieszające dla nas wszystkich grzeszników, miłosierdzia
potrzebujących; w Wieczerniku, na górze Oliwnej, na Golgocie rozpamiętywał
gorzką mękę Jezusową, uczył się cierpieć i cierpieniem miłość prawdziwą
udowadniać; a potem wracał znowu na górę Oliwną, przyglądał się okiem duszy, jak
Pan z tej góry do nieba wstępował i powtarzał sobie: "Jeżeli chcę być z
Chrystusem współuwielbiony, muszę być z Nim wprzódy współukrzyżowany; jeżeli
chcę się z Wodzem moim dzielić zdobyczą, muszę wprzódy, jak przystało na dobrego
rycerza, podzielić z Nim pracę, trudy wojenne, cierpienia".
Tak idąc śladami Jezusa od Betleemu do Golgoty,
powtarzał Ignacy rozmyślania manreskie, uzupełniał je, w powziętych
postanowieniach się utwierdzał. Drogimi mu były te miejsca, z których woła
ciągle do Boga krew brata naszego najlepszego Jezusa, domagając się już nie
pomsty, nie sprawiedliwości, ale miłosierdzia; nie dziw, że zapragnął życie
tutaj spędzić, tutaj poświęcić się nawracaniu dusz, aby głos krwi Zbawicielowej
na tych miejscach przynajmniej, na których krew ta dla nas została przelaną, nie
brzmiał na próżno. Na razie nie wyjawił nikomu postanowienia nawracania
niewiernych, bo rozumiał, że do tego dzieła musi się odpowiednio przygotować;
natomiast oświadczył gwardianowi Franciszkanów w Jerozolimie gorącą chęć stałego
zamieszkania w Ziemi świętej, nie sądząc, aby mógł w tym względzie napotkać na
jakie trudności. Ale Bóg inną pracę Ignacemu wyznaczył, do walki z innymi
wrogami wiary miał go użyć, i dlatego nie dozwolił, aby pobożne jego chęci
pracowania w Palestynie miały przyjść do skutku. Gwardian na pierwsze słowa
Ignacego oświadczył mu stanowczo, że na dłuższy pobyt w swym klasztorze i w
ogóle w Ziemi świętej ani myśli pozwolić. "Nie rozumiem zupełnie, mówił, co byś
tu robił; zresztą klasztor nasz ubogi, tak ubogi, że kilku nawet zakonników
muszę dla braku utrzymania odesłać do Europy; ty zaś byłbyś tylko dla nas
niepotrzebnym a niemałym ciężarem; zrobisz więc najlepiej wracając zaraz z
innymi do swej ojczyzny". Na próżno pobożny pielgrzym zaręczał, że nie żąda
żadnej jałmużny, żadnej pomocy prócz ściśle duchownej; gwardian, a następnie
prowincjał Franciszkanów, którzy z wieloletniego doświadczenia nauczyli się
zaręczeniom takim nie ufać, a nadto nieraz już z powodu nie dość oględnego
postępowania pielgrzymów narażeni byli na duże trudności, nie chcieli nawet
słuchać dalszych próśb i obietnic. Ale i Ignacy nie chciał odstąpić od tego, co
mu się wydawało wolą Bożą, a myśl, że Turcy pochwycą go w niewolę lub zabiją
jako chrześcijanina podniecała jeszcze bardziej pragnienie pozostania w Ziemi
świętej.
"Zdaje mi się, rzekł skromnie, ale energicznie, że Bóg
domaga się ode mnie, abym Mu tutaj, nie gdzieindziej służył; nic więc mię do
wyjazdu nie skłoni, chyba gdybym się przekonał, że nie wyjeżdżając, obraziłbym
tym Boga". – "Owszem, ciężko byś Boga obraził, odparł prowincjał, gdybyś wbrew
memu rozkazowi chciał tu zostać, albowiem Stolica Apostolska zwierzyła mi władzę
rozstrzygania, kto tu może a kto nie może zamieszkać i mam prawo rzucenia klątwy
na nieposłusznych".
Na dowód prawdziwości swych słów chciał prowincjał
pokazać bullę papieską, ale Ignacy nie patrząc na nią, oświadczył skłaniając
pokornie głowę: "Wiem już teraz, że macie władzę zabronić mi pobytu tutaj;
posłusznym więc będę i jutro odpłynę". Tymczasem, korzystając z kilku
pozostających godzin, zapragnął gorąco pomodlić się raz jeszcze na górze
Oliwnej, ucałować miejsce, na którym Jezus, wstępując do nieba, pozostawił
wyryte w kamieniu ślady stóp swoich. Nie pytając więc nikogo, nie wziąwszy ze
sobą tureckiego przewodnika, bez którego wstęp do miejsc szczególnie uświęconych
obecnością i cudami Zbawiciela surowo był zakazany, pobiegł Ignacy co prędzej do
ogrodu Oliwnego. Przed wejściem stał strażnik i nie chciał wpuścić pielgrzyma
chyba za opłatą; pieniędzy Ignacy nie miał, ale miał tłumoczek z
najpotrzebniejszymi rzeczami, wydobył więc z niego mały nożyk i nim okupił sobie
wstęp do ogrodu. Pomodliwszy się gorąco, skierował kroki do pobliskiego
kościółka w Betfadze, ale po drodze przekonał się ze smutkiem, że nie dość
uważnie przypatrzył się śladom stóp Jezusowych, tak, że nie mógł zdać sobie
sprawy, w którą stronę świata zwrócił Zbawiciel Boskie swe oblicze, kiedy
wstępował do nieba. Wrócił więc do ogrodu Oliwnego, dając strażnikowi jedyną
rzecz, której mógł się jeszcze pozbyć, nożyczki; klęknąwszy ponownie, gorąco się
zaczął modlić, całując ślady nóg Chrystusa i oblewając je gorącymi
łzami.
W klasztorze tymczasem spostrzeżono, że Ignacego nie ma
i wielce się tym zaniepokojono. Gwardian wysłał jednego ze sług klasztornych,
Ormianina, polecając mu odszukać nieroztropnego pielgrzyma i choćby siłą do domu
sprowadzić; odszukanie nie zajęło zbyt dużo czasu, bo Ignacy sam wracał już z
ogrodu oliwnego, ale sługa niekontent, że trudzić się musiał i chcąc dać dowód
swej gorliwości, obsypał Świętego zarzutami i obelgami, a schwyciwszy go za
ramię, grożąc kijem, prowadził jak nieposłusznego więźnia. "Tędy szedł i Jezus,
skuty dla mnie, wśród bluźnierstw i złorzeczeń, jako cichy baranek na rzeź
wiedziony" – myślał Ignacy, a radość niebieska napełniła jego serce na myśl, że
i on na tym samym miejscu może choć drobne upokorzenie Jezusowi ofiarować. Sługa
klasztorny wciąż groził i znieważał go, ale Ignacy nie słyszał już nawet
obelżywych słów, bo zdawało mu się, że widzi przed sobą Chrystusa, wskazującego
mu swe rany, krzyż ciężki i prowadzącego go do klasztoru. Widok ten osłodził mu
smutny skądinąd odjazd z Jerozolimy; zresztą nie tracił jeszcze nadziei, że uda
mu się powrócić do Ziemi świętej, żyć, pracować, cierpieć i śmierć ponieść dla
Jezusa tam, gdzie Jezus dla nas żył, cierpiał i umarł.
Drogę do Cypru odbył Święty spokojnie wespół z innymi
pielgrzymami; w porcie cypryjskim trzy okręty stały gotowe do dalszej drogi do
Wenecji: średnich rozmiarów statek turecki, mała i stara raczej galera niż okręt
i wybornie zbudowany, obszerny, mogący, jak się zdawało, oprzeć się najsroższym
burzom, statek pewnego bogatego kupca weneckiego. Towarzysze Ignacego udali się
z prośbą do kapitana weneckiego okrętu, aby dla miłości Chrystusowej przyjął na
pokład biednego pielgrzyma, który, jak zapewniali, jest mężem świętym i
niechybnie za okazane sobie dobrodziejstwo ściągnie na okręt i jego załogę
obfite błogosławieństwo Boże. "Jeżeli to święty, odparł szyderczo kapitan, nie
potrzebuje mego okrętu; po morzu i po bałwanach bezpiecznie może spacerować".
Tak nielitościwie odepchnięci, udali się towarzysze Ignacego do kapitana owej
małej starej galery i bez najmniejszej trudności otrzymali żądaną łaskę. O
świcie wypłynęły z portu wszystkie trzy okręty, a Bóg zawsze w dziełach swych
cudowny, okazał naocznie, jak tutaj już na ziemi za miłosierdzie miłosierdziem
płaci. Wieczorem tego samego dnia, którego trzy owe okręty opuściły port
cypryjski, powstała straszna burza: statek turecki zatonął wespół z wszystkimi
podróżnymi, potężny okręt wenecki rozbił się o skały otaczające Cypr i ledwie że
podróżni z wielkimi wysiłkami zdołali uratować życie; natomiast owa, na wpół już
rozbita galera, na której znajdował się Ignacy, przypłynęła, choć z niemałym
trudem, po blisko trzechmiesięcznej żegludze, sama jedna do Wenecji.
Już na okręcie wycierpiał Ignacy bardzo wiele od głodu,
a więcej jeszcze od zimna, od którego uchronić go nie mogły podarte, za krótkie
i za ciasne, prawdziwie żebracze suknie ze zgrzebnego płótna. Gorzej jeszcze
było w Wenecji, do której przybył w połowie stycznia 1524 r.; gęsto spadły śnieg
zalegał drogi, dokuczliwe zimno, jakiego najstarsi ludzie nie pamiętali,
powodowało liczne choroby, liczne zgony. Szczęściem za sprawą Opatrzności Bożej,
jeden z dawnych dobrodziejów Ignacego poznał go na ulicy i opatrzył kilku
złotymi i kawałkiem sukna, by ubezpieczył się od najgwałtowniejszego zimna. Tak
opatrzony, pytał już tylko Święty co dalej ma czynić, jak i gdzie spełnić ma
praktycznie wolę Bożą, którą poznał w Manrezie, w jaki sposób najdoskonalej i
najbliżej iść za Jezusem i za sobą poprowadzić innych królewską drogą przez
Jezusa wytkniętą?
Pytania te stały ciągle przed oczami Ignacego od chwili,
w której posłuszeństwem zniewolony opuścić musiał Jerozolimę. Czy Bóg da mu
jeszcze wrócić do tego świętego miejsca dla nawracania mahometan i pogan? Na
pytanie to odpowiedzieć sobie oczywiście nie mógł; lecz jeśli nie byłoby wolą
Bożą, aby mógł znowu kiedyś do Palestyny zawitać, to czyż i w Europie pola nie
są dojrzałe ku żniwu; czyż i tutaj nie sprawdza się słowo Pańskie, że "żniwo
wielkie, ale robotników mało?" (6). Bezwątpienia,
mało robotników, zwłaszcza, że nieprzyjaciel nasiał był właśnie kąkolu herezji,
a z kąkolem tym rozrosły się wszelkie złe zielska; żeńcy w służbie Gospodarza
niebieskiego podwójną mieli przed sobą pracę: najprzód wypleniać musieli kąkol,
później dopiero mogli skutecznie siać dobre nasienie. "Pan wzywa robotników i
mnie wzywa, mówił sobie Ignacy, ale jakże do pracy pójdę, jakże będę zwalczał
błędy, jakże będę szerzył naukę Chrystusową, gdy sam jej dokładnie nie znam, nie
umiem nieraz prawdy od fałszu rozróżnić?". Przede wszystkim więc – dobrze Święty
to rozumiał – musiał postarać się o oręż, którym by mógł za sprawę Bożą wojować:
o odpowiednią naukę, której mu zupełnie brakowało. Nie łatwe to było zadanie dla
człowieka w sile wieku, który nigdy nie zajmował się książką, który, na rycerza,
nie na zakonnika chowany, umiał zaledwie, obyczajem tych czasów, czytać i pisać
w języku ojczystym. "Ale kto chce celu, musi chcieć środków" – powtórzył sobie
Ignacy zasadę rekolekcyj – i mając przed oczami wyłącznie większą chwałę Bożą,
nie oglądając się na żadne trudności, postanowił wrócić do Hiszpanii i w
Barcelonie wziąć się energicznie do nauki, zdobyć sobie choćby największymi
wysiłkami ową broń niezbędną do walki, mającej na celu obronę wiary, zdobywanie
dusz ludzkich dla Boga i nieba.
"Tak Bóg chce!" – z tym hasłem dawnych krzyżowców podążył Ignacy, nie
myśląc nawet o wypoczynku po trudach mozolnej drogi, na tę nową wyprawę,
prawdziwie krzyżową, stokroć cięższą od dawnych wojennych wypraw, w których
ziemskiej sławy i zaszczytów z takim zapałem się dobijał. Z Wenecji wyszedł
Ignacy obdarowany hojną jałmużną, ale jak zawsze, tak i teraz pieniędzy tych
długo przy sobie nie miał zatrzymać. Przechodząc przez Ferrarę, wszedł do
kościoła i zaczął gorąco się modlić; wtem zbliżył się do niego jakiś żebrak,
prosząc o wsparcie. Ignacy wyciągnął pierwszą monetę, która mu pod rękę podpadła
i wręczył proszącemu. Zachęceni niezwykłą tą hojnością, zaczęli się zewsząd
zbiegać inni żebracy; Święty nie odmawiał nikomu, aż wreszcie po krótkim czasie
spostrzegł, że sam już jest bez grosza. "Darujcie mi bracia! rzekł, wszystko co
miałem, rozdałem; sam teraz pójdę użebrać sobie kawałek chleba". "Cóż to za
człowiek?" pytali się wzajemnie zdziwieni żebracy, a gdy Ignacy wyszedł z
kościoła, szli za nim przez czas dłuższy, wołając do przechodniów: "Patrzcie, to
święty człowiek! Wszystko nam rozdał, nic sobie nie zostawił!".
Szczęśliwy, że znowu nic nie ma i jako prawdziwie ubogi
iść może za nagim i ubogim Jezusem, puścił się Ignacy w dalszą drogę do Genui.
Jeszcze w Ferrarze ostrzegano go, aby omijał starannie główny gościniec, na
którym ustawicznie kręciły się to hiszpańskie, to francuskie oddziały, staczając
ze sobą krwawe potyczki, a jednocześnie grabiąc całą okolicę, napastując
przechodniów. Ignacy nie posłuchał tej rady, a ufny w swą niewinność, ubóstwo i
pomoc Bożą, szedł prosto przez nieprzyjacielskie obozy. Żołnierze kilkakrotnie
zatrzymywali go i znowu wypuszczali na wolność; raz zwłaszcza schwycili śmiałego
pielgrzyma żołnierze hiszpańscy, a pewni, że dostali w swe ręce niebezpiecznego
szpiega, zaprowadzili go do osobnego domku i rozpoczęli formalne śledztwo. "Nic
o tym wszystkim nie wiem, o co mię pytacie" – zaręczał Ignacy; ale żołnierze
odpowiedzią tą niezadowoleni, sami szukać zaczęli jakichś ukrytych listów, a gdy
nie znaleźli ani śladu żadnego podejrzanego pisma, zaprowadzili jeńca do
dowódcy.
Po drodze, w czasie której zdawało mu się, że idzie za
Jezusem pojmanym, do Annasza i Kajfasza wiedzionym, bił się Ignacy z myślami, w
jaki sposób się znaleźć ma wobec dowódcy: czy starać się go dla siebie zjednać
grzecznością i rycerskimi manierami, czy przeciwnie przemawiać doń z prostotą,
jak żebrak. Ale czy dowódca – nasuwały się dalsze myśli – sądząc, że ma przed
sobą człowieka z gminu, względem którego na żadne względy baczyć nie potrzebuje,
nie zechce biciem, torturami, przekonać się czy istotnie nie ma przed sobą
szpiega? Coraz większa bojaźń wkradać się zaczęła do serca Ignacego i usiłowała
go przekonać: "Okaż czym jesteś, jakiego jesteś rodu, jakie masz zasługi, a nie
tylko nic ci się nie stanie, ale jeszcze otoczą cię należną czcią"; lecz Święty
wnet się spostrzegł i usunął energicznie wszystkie te myśli, jako pokusy:
"Jeżeli Jezus, pomyślał, mógł uchodzić przed Herodem i jego dworem za głupiego,
dlaczegóż ja miałbym się bronić? Niech stanie się co chce; dobrowolnie przyjętej
szaty ubóstwa i wzgardy się nie zaprę, przecież bez woli Bożej nawet włos z
głowy mi nie spadnie". I rzeczywiście nie spadł ani jeden włos z głowy, a nie
spadł właśnie dlatego, że dobry uczeń wiernie naśladował Boskiego
Mistrza.
Dowódca pytał: "Kto jesteś? jak się nazywasz? skąd i
dokąd idziesz? dlaczego naraziłeś się na oczywiste niebezpieczeństwo i wszedłeś
w sam środek naszego obozu?". Ignacy na wszystkie te pytania nie dał żadnej
odpowiedzi, dopiero gdy usłyszał zapytanie: "Czy jesteś szpiegiem?" odparł:
"Nie", obawiając się, aby milczeniem, które łatwo mogło uchodzić za przyznanie
się do winy, nie dał ze swej strony powodu do wydania niesprawiedliwego sądu.
Zdawałoby się, że takie postępowanie, zwłaszcza stałe milczenie mijało się z
roztropnością; tymczasem skutek okazał, że podjęte dobrowolnie upokorzenie się
po ludzku nawet dobrze się opłaciło. Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, dowódca
osądził, że ma do czynienia z wariatem; zgromił ostro podwładnych, że nie umieją
rozróżnić szpiega od szaleńca i nakazał im wypuścić go natychmiast na wolność.
Żołnierze musieli polecenie spełnić, ale mszcząc się na niewinnym Ignacym za
doznany zawód, urządzili sobie barbarzyńską zabawę, obsypując go obelgami, bijąc
i policzkując. "Dziwną mię wtedy pociechą Bóg napełnił, opowiadał później sam
Święty; zdawało mi się, że stoję obok Pana Jezusa przed Piłatem i Herodem i że
wespół ze Zbawicielem mym cierpię; nie czułem też prawie boleści, nie zważałem
na hańbę, tylko dziękowałem Bogu, że mi dozwolił stanąć tak blisko pod
sztandarem ubiczowanego i cierniem ukoronowanego Syna swego". I kto wie, jak
długo jeszcze i w jak okrutny sposób niecni żołdacy znęcaliby się nad swoją
ofiarą, gdyby nie trafił się poczciwszy jakiś oficer, który uwolnił Ignacego z
rąk oprawców, nakarmił go u siebie, zatrzymał na nocleg i nazajutrz, sowicie
opatrzywszy, puścił w dalszą drogę.
Tego samego jeszcze dnia wieczorem przytrzymali znowu
naszego pielgrzyma żołnierze francuscy i zaprowadzili do swego dowódcy. "Skąd
jesteś?" zapytał tenże. "Z prowincji Guipozcoa", odparł Ignacy. "I ja mieszkałem
w tamtej okolicy, i znam ją dobrze", rzekł na to francuski oficer i nie pytając
więcej, kazał jeńcowi podać posiłek i na wolność go natychmiast
wypuścić.
Chwaląc Boga za wszystko, równie za zsyłane cierpienia,
jak za szczególną pomoc w tylu różnych niebezpieczeństwach, doszedł Ignacy do
Genui, skąd już morzem zamyślał dostać się do Barcelony. I tę drogę ułatwiła mu
Opatrzność Boża. Przechodząc koło hiszpańskiego statku, który właśnie w kierunku
Barcelony miał wyruszyć, poznał Ignacy dawnego swego towarzysza na dworze króla
Ferdynanda, Roderyka Portundo i zaraz udał się do niego z prośbą, czyby mu nie
mógł wyjednać miejsca na odpływającym okręcie. "Bez trudności, odpowiedział
Roderyk, gdyż ja właśnie jestem kapitanem tego okrętu". Ignacy podziękował Bogu
i chętnie skorzystał z ofiarowanego sobie dobrodziejstwa, które zarazem stało
się prawdziwym dobrodziejstwem dla samegoż kapitana: ledwie statek jego wypłynął
na pełne morze, puścił się za nim w pogoń wojenny okręt słynnego Jędrzeja Dorii,
zostającego w tej chwili w służbie francuskiej i niechybnie by go dopędził i
zatopił, gdyby nie jawna pomoc Boża, wyproszona modlitwą poczuwającego się do
wdzięczności Świętego.
Z przybyciem Ignacego do Barcelony nowa w życiu jego
otwiera się epoka. Dotąd pracował tylko nad własnym zbawieniem i udoskonaleniem,
surową pokutą zgładzał dawne grzechy, poskramiał zmysły, umartwieniami ciało,
upokorzeniami wolę i rozum do wiernej służby Bożej naginał. Odtąd starać się
zaczął o niezbędną broń do walki o dusze ludzkie, o osiągnięcie narzędzia, bez
którego niepodobna było skutecznie pracować nad zbawieniem i udoskonaleniem
innych. Tą bronią, tym narzędziem była nauka.
–––––––––––
Ks. Jan Badeni T. J., Życie
św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu Tow. Jezusowego. Wydanie drugie.
Kraków 1923. NAKŁADEM WYDAWNICTWA KSIĘŻY
JEZUITÓW, ss. 76-99.
Przypisy:
(1) Acta
antiquissima, Bol., str. 652.
(2) Mt. VI,
33-34.
(3) Lub, jak inni ją nazywają,
Rosellę.
(4) Do Żydów XIII, 5.
(5) Tobiasz V, 27.
(6) Mateusz IX, 37.