Ledwie z pięćdziesięciu domów złożone, miasteczko
Manreza w tym czasie nie odznaczało się niczym, prócz pięknego kościoła,
zostającego pod wezwaniem św. Tomasza Apostoła i św. Łucji panny i męczenniczki,
i złączonego z kościołem dość obszernego szpitala, w którym udzielano przytułku
nie tylko chorym, ale w ogóle ubogim, licznym pielgrzymom, kalekom i żebrakom.
Toteż skoro Ignacy zapukał do furty szpitalnej, prosząc o miłosierdzie,
wpuszczono go bez trudności, ofiarując takież pomieszkanie i pożywienie, jak
kilku innym poprzednio przyjętym ubogim. Przypatrując się nowym swoim
towarzyszom, spostrzegł wnet Ignacy, że sam, choć w żebraczym ubiorze, nie
zupełnie jednak na żebraka wygląda. "Tak być nie powinno", rzekł do siebie i
pragnąc w niczym się nie wyróżniać na zewnątrz od prawdziwie ubogich, pragnąc
zarazem odpokutować za dawną grzeszną próżność, dla której tyle nieraz czasu
tracił, układając modnie włosy, przykładając tak wielką wagę do wytworności w
ułożeniu, do eleganckiego stroju, teraz zapuścił brodę i włosy, zostawiając je
umyślnie w nieładzie; chodził po słońcu i deszczu z głową odkrytą; przybrał
prosty, wręcz różny od rycerskiego i dworskiego ton mowy i sposób wyrażania się.
Tak postępowali dawni święci; tak Ignacy, idąc śladami Hieronimów, Franciszków,
Dominików, pamiętając, że "gwałtownicy tylko posiądą Królestwo niebieskie",
wyzuwał się ze świętą zapalczywością z dawnej swej natury; uczył, jak ostrą
walkę, zwłaszcza w pierwszych chwilach po nawróceniu się, należy prowadzić ze
zmysłowością i pychą.
Ostra to była rzeczywiście walka, heroiczna pokuta za
dawne ułomności. Na sen przeznaczył sobie Ignacy zaledwie parę godzin, a i te
parę godzin spał na gołej ziemi, kładąc pod głowę zamiast poduszki, kamień lub
kawałek drzewa. Przez resztę nocy modlił się, przerywając po dwakroć lub
trzykroć modlitwę biczowaniem się, które i w czasie dnia powtarzał bez żadnej
litości dla swego ciała. Na modlitwie spędzał zazwyczaj siedem godzin, ciągle
klęcząc, przybrany w ostrą włosiennicę i kolczasty łańcuch, a prócz tych siedmiu
godzin nie mało jeszcze czasu spędzał w kościele na słuchaniu Mszy św. i
pobożnego zakonnego śpiewu. W szpitalu dawano mu wprawdzie pożywienie, ale
Ignacy, aby połączyć pokorę z umartwieniem, wolał chodzić od domu do domu,
prosząc w imię Chrystusowe o kawałek chleba. Niczego innego nie prosił, bo też
przez sześć dni tygodnia nie dotykał się niczego innego, prócz kawałka suchego
chleba i kubka wody; w jedną tylko niedzielę, jeśli mu kto ofiarował trochę
jarzyn i nieco wina, przyjmował i korzystał z tej jałmużny, dla uczczenia dnia
świętego.
O wiele straszniejszym umartwieniem niż te posty,
biczowania się i proszenie o jałmużnę, były niskie posługi, które Ignacy
dobrowolnie spełniał w szpitalu. Wykwintna jego natura wzdrygała się na widok
brudu, ran i wrzodów, lecz dlatego właśnie, aby gwałt naturze swej zadać,
wyszukiwał chorych, których dolegliwości przejmowały go największym wstrętem i z
szczególną miłością, pamięcią na ukrzyżowanego Chrystusa odwagi sobie dodając,
poświęcał się dla tych nieszczęśliwych, obwiązywał ich rany, słał łóżka,
oczyszczał wrzody. "Kto to taki? czemu się tak dla nas poświęca?" pytali między
sobą chorzy; niektórzy z początku podejrzewali Ignacego o obłudę i ukryte jakieś
złe zamiary, ale wielka jego, niczym nie zrażająca się miłość wnet ich
rozbrajała. Na domiar rozeszła się, jak zwykle prawdę powiększająca pogłoska, że
to jakiś wielki książę, pokutujący za dawne swe winy; inni inne dziwne rzeczy o
nim opowiadali; a pod wpływem tych opowiadań i heroicznych cnót Ignacego,
wszyscy chorzy, ci nawet, co mu z początku byli najnieprzychylniejsi, spoglądać
nań zaczęli z wielkim uwielbieniem. W pierwszych również dniach, kiedy Ignacy w
pokutniczym swym worku wychodził na ulice miasteczka, płoche dzieci biegały za
nim gromadkami, śmiejąc się z dziwnego jego stroju; później te same dzieci
największą cześć okazywały świętemu mężowi. Jeden tylko widocznie zepsuty
młodzieniec, dla którego cnota i pokuta Ignacego była ciągłym, acz bezskutecznym
napomnieniem do poprawy, nie przestawał wyśmiewać i wyszydzać świętego przy
każdej sposobności. Każdego dnia wychodził naprzeciw Ignacego, a udając jego
chód, przedrzeźniając ruchy i sposób mówienia, ściągał liczną gawiedź, która
naśmiawszy się do rozpuku z tego widowiska, wtedy dopiero rozchodziła się, kiedy
ów nieszczęśliwy jakby szałem jakimś porwany, przerywał nagle swą komedię i
najobelżywszymi wyrazami obsypywać zaczynał "obłudnika, faryzeusza, skończonego
łotra". Ciężka to była próba dla Ignacego; jego rycerskie pojęcie honoru
odzywało się z całą siłą, domagając się zemsty, tłumacząc, że nie wolno i nie
należy wystawiać się na takie obelgi i płazem je puszczać. "A przecież Pan
Jezus, wódz mój, na haniebnym krzyżu umarł i nieprzyjaciołom swoim przebaczył" –
odpowiadał sobie Ignacy. Myśl ta o ukrzyżowanym Zbawicielu tłumiła wzburzone
uczucia, nie dozwalała zwyciężyć budzącemu się gniewowi. Ze spuszczonym
wzrokiem, z myślą o Bogu, wracał Ignacy do szpitala, modląc się za swego
nieprzyjaciela, który z daleka jeszcze obelgami go ścigał.
Pokusy nie zatrzymywały się na progu szpitala, lecz szły
dalej, nękając Ignacego za dnia i wśród ciszy nocnej, w czasie modlitwy i wśród
pokornych zajęć koło rannych i chorych. "Co tu robisz? pytał go się jakby jakiś
głos wewnętrzny. Bóg dał ci się urodzić w rycerskim domu, przeznaczył cię do
orężnej walki z niewiernymi. Jako chrześcijański, bogobojny rycerz, wiele
mógłbyś zdziałać dla chwały Bożej; a cóż za chwała Boża, co za pożytek ludziom,
że jeden żebrak więcej domaga się natrętnie kawałka chleba, a dziwactwami swymi
daje innym powód do obrażania Boga?". Kiedy indziej opanowywał Ignacego jakiś,
zdawałoby się nieprzezwyciężony wstręt do brudnych łachmanów, ran i chorób
biedaków, których usługom się poświęcał. Dla przezwyciężenia tej pokusy szedł
Ignacy do chorych, których widok najprzykrzejsze wywierał na nim wrażenie,
ściskał ich jako braci kochanych i tak starannie i tak długo ich pielęgnował, aż
zdawało mu się, że ów pierwotny wstręt ustąpił.
Szatan, nie mogąc w ten sposób sprowadzić Świętego z raz
obranej drogi, innego użył środka. Razu pewnego, gdy Ignacy znajdował się na
modlitwie, ujrzał obok siebie unoszący się niby w powietrzu błyszczący jakiś
przedmiot. Przypatrując się bliżej, dostrzegł, że przedmiot ten miał kształt
prześlicznego węża, mieniącego się w najcudniejsze barwy, mimo woli niejako
przykuwającego do siebie oko. Wąż ten przez kilka dni z rzędu ukazywał się,
sprawiając Ignacemu swym widokiem szczególną przyjemność i znowu nagle znikał,
zostawiając po sobie smutek i niesmak. Święty nie wiedział co o tym sądzić i
pytał z trwogą, czy to pociecha Boża, czy pokusa szatańska? Dla odpowiedzenia
sobie na to pytanie, począł sam siebie badać, w jakim kierunku widok owego węża
prowadzi jego myśli i pragnienia. Kiedy się przypatrywał z rozkoszą barwnemu
wężowi, słyszał jakby jakiś głos z zewnątrz: "Czyżeś dobrze rozważył wszystkie
trudności, czekające cię na drodze, którą iść zamyślasz? czy potrafisz przez
długie lata, może przez lat siedemdziesiąt dręczyć w ten sposób swe ciało i
wszystkiego mu odmawiać, jak teraz mu odmawiasz?". "A któż zaręczyć mi może,
odpowiadał sobie Ignacy, że tyle lat żyć będę; kto choćby tylko jedną godzinę
życia może mi zapewnić? – czymże zresztą jest najdłuższe nawet życie w
porównaniu do wieczności?". Tak zwyciężona pokusa ustępowała na chwilę, ale
niebawem wraz z widokiem owego dziwnego węża powracała z podwojoną
natarczywością; aż wreszcie Ignacy przekonał się, że ma do czynienia nie z
dobrym, ale ze złym duchem, odpędził energicznie mamidło szatańskie, a w nagrodę
za okazane męstwo doznał owego niebieskiego wesela, które w pierwszych chwilach
po nawróceniu się przemieniało mu ziemię w niebo i wszystko łatwym czyniło dla
Chrystusa.
Wesele to wszakże i napełniający duszę błogi spokój nie
miał trwać zbyt długo; Bóg hartował i ćwiczył wiernego swego żołnierza,
przeprowadzając go przez ogień duchownych utrapień, złudzeń i pokus, aby własnym
doświadczeniem nauczony, umiał później leczyć z nich innych i ratować.
Przystępując do służby Bożej, przygotował Ignacy, pamiętny na ostrzeżenie Ducha
Świętego (1), duszę swą na pokusę; uderzyła ona zwłaszcza na niego z
całą siłą, gdy w celu doskonalszego zjednoczenia się z Bogiem, który na
samotności zwykł w szczególny sposób do serc przemawiać (2), opuścił na
czas pewien mieszkanie w szpitalu, a zamieszkał w pieczarze, wśród gór ukrytej w
pobliżu Manrezy.
Pieczara ta, do której wstęp tak był trudny, że o
istnieniu jej wiedziało niewielu nawet okolicznych mieszkańców, wyglądała jak
niezbyt obszerny grób w skale wykuty; wąski otwór, przez który otwierał się
widok na kościół Najświętszej Panny w Monserracie, służył za drzwi i okno;
wewnątrz nagie, chropowate ściany odstraszały przykrą wilgocią. W prawdziwej tej
pustelni wznowił Ignacy życie modlitwy i umartwienia dawnych pustelników.
Większą część dnia i nocy spędzał na klęczkach, rozmyślając prawdy wieczne i
błagając Boga o miłosierdzie dla siebie i dla innych. Rozmyślania te przerywał
niemal jedynie surowymi umartwieniami. Prócz włosiennicy, z którą ani we dnie,
ani w nocy się nie rozstawał, opasał ciało ostrym łańcuchem i po kilkakroć na
dzień karcił je biczowaniem do krwi. Pokarmu używał zazwyczaj dopiero wieczorem;
często i przez parę dni z rzędu nie brał do ust nawet kawałka chleba, a post
taki podejmował zwłaszcza wtedy, gdy chciał sobie uprosić jaką szczególną łaskę
lub uwolnienie od dręczących go pokus.
Nie były to pokusy przeciw czystości, bo w tym względzie
zabezpieczony był udzielonym z miłosierdzia Bożego szczególnym przywilejem, ale
przeróżne naigrawania szatańskie, cisnące się do serca z niewypowiedzianą siłą,
zwątpienie, rozpacz, mnożące się każdej chwili wątpliwości. Pokusy te
największym były dlań cierpieniem, o wiele większym, niż wszystkie zewnętrzne
umartwienia, posty, czuwania nocne, krwawe biczowania, które mu Bóg nieraz
niebieskimi pociechami hojnie osładzał i nagradzał. Wśród gorącej modlitwy, gdy
naśladując Jezusa ukrzyżowanego, ciało swe krzyżował umartwieniem, nagle do
serca, niby strzała zatruta, wpadała myśl: "Po co to wszystko, kiedy z dawnych
swoich grzechów niedokładnie się wyspowiadałeś; kiedy przy spowiedzi nie dość za
nie żałowałeś!". To znowu, przywodząc sobie na pamięć jakiś dawny grzech, pytał
się niespokojnie: "Czy spowiednik zrozumiał mię, kiedy mu o tym grzechu mówiłem;
czy wszystkie jego okoliczności wytłumaczyłem mu należycie?". Ignacy starał się,
jak mógł, na pytanie to sobie odpowiedzieć, starał się uspokoić, ale im dłużej
sam ze sobą rozprawiał, tym bardziej wątpliwość rosła, niepokój się wzmagał. A
nie tylko dawne grzechy wprawiały go tak w niepokój, ale cokolwiek i jakkolwiek
czynił, zdawało mu się, że nowego, strasznego grzechu się dopuszcza. Nieraz
przez całą noc, coraz inne, jak widma jakie, przesuwały się przed oczami
Ignacego, nie dając mu ani chwili spoczynku, wmawiając weń, że wszystkimi z
kolei obraża Boga. Wielka to była męczarnia, zwłaszcza dla duszy tak gorąco Boga
kochającej; a męczarnia ta i oschłość duszy tak nieraz i ciało osłabiały, że
Ignacy padał na pół omdlały na ziemię, jęcząc i modląc się: Nieszczęsny ja
człowiek, kto mię wybawi od ciała tej śmierci? (3). Zemdlały
oczy moje... Panie, gwałt cierpię; odpowiedz za mnie! (4).
Dla uwolnienia się od trapiących wątpliwości i
niepokojów uciekał się Ignacy do trybunału spowiedzi. Odsłaniał najskrytsze
zakątki swej duszy; wyznawał ponownie dawne ułomności, opłakiwał je rzewnymi
łzami; ale ledwie odszedł od konfesjonału, niepokój wracał i silniejsze jeszcze
zadawał mu męczarnie. Czy przystąpić, czy nie przystąpić do Komunii św., pytał
sam siebie, wahał się czas pewien; wreszcie nie chcąc pozbawić się tego
najskuteczniejszego lekarstwa na wszystkie choroby duszy, zbliżał się
pospiesznie do ołtarza; ale ledwie klęknął, taka znów burza wątpliwości zrywała
się w jego sercu, tak zdawało mu się widocznym, że źle i niedokładnie się
wyspowiadał, iż jakby siłą jaką odepchnięty wstawał i z płaczem odchodził z
kościoła, nie przyjąwszy Ciała Pańskiego. Spowiednik powiedział mu wprawdzie, że
wszystkie te wątpliwości to niebezpieczne dla duszy skrupuły, którymi szatan
pragnie mu obrzydzić drogę doskonałości; zalecił, aby na te skrupuły nie zwracał
uwagi, a spowiadał się tylko z tego, co zupełnie jasno i wyraźnie jako grzech mu
się przedstawia; ale Ignacemu zdawało się właśnie, że niemal wszystko, co czyni,
jest oczywistym grzechem, a rozważanie czy to może już skrupuł, czy jeszcze nie
skrupuł, nabawiało go nowych, zawilszych od poprzednich wątpliwości.
Przychodziło mu czasem na myśl, że najskuteczniejszym lekarstwem byłoby na tę
chorobę duszy, aby mu spowiednik stanowczo w imię Chrystusowe zakazał spowiadać
się z dawniej popełnionych grzechów; ale sam, lękając się złudzenia
szatańskiego, nie śmiał o tym spowiednikowi wspomnieć.
Wewnętrzne cierpienia odbiły się na obliczu wyschłym od
postów; przygnębiony, ze spuszczonym wzrokiem, z myślą zajętą pytaniem, czy Bóg
nie opuścił go, karząc za dawne złości, wzbudzał Ignacy szczere politowanie we
wszystkich, w tych zwłaszcza, którzy domyślali się, lub wiedzieli, jak ciężką
próbą Bóg doświadczał tego sługę swojego. OO. Dominikanie, zdjęci miłosierdziem,
pragnąc gruntowniej zająć się wyleczeniem schorzałej tej duszy, nakazali
Ignacemu zamieszkać przez czas pewien w swym klasztorze. Święty posłuchał, lecz
ledwie przeszedł próg klasztornej celi, którą na mieszkanie mu wyznaczono, dawne
pokusy i wątpliwości uderzyły nań z podwójną siłą. Ponury smutek, niechęć do
wszystkiego, tak owładnęły duszę, okropna jakaś rozpacz tak głęboko w serce się
wpiła, że biedne to serce, sprzecznymi uczuciami to na tę, to na tamtą stronę
miotane, nie wiedząc, jak burzy tej sprostać, przechodziło niemal boleści
konania. Czasem szatan poddawał mu myśli, że lepiej zakończyć już raz te męki,
rzucając się z okna w przepaść; niewidzialna jakaś siła ciągnęła go do okna i
szeptała: "Od ciebie zależy w jednej chwili przerwać te katusze". Ale wnet Anioł
Stróż przypominał mu, jak straszną zbrodnią jest samowolnie rozporządzać życiem,
tym najcenniejszym darem Bożym, nad którym Stwórca sobie samemu rządy zachował,
a Ignacy, przypomnieniem tym niby z ciężkiego snu zbudzony, wołał: "Nigdy, nigdy
Panie mój! nic takiego popełnić nie chcę, co by było złączonym z obrazą
najwyższego Twego Majestatu!".
Kiedy indziej, widząc, że od ludzi nie może spodziewać
się ratunku, modlił się z wielkim wylaniem serca: "Dopomóż mi Panie! bo ani u
ludzi, ani u żadnego stworzenia nie znajduję lekarstwa; gdybym je znalazł, żaden
trud, żadna praca nie odstraszyłaby mnie od użycia go. Pokaż mi, Panie, gdzie
lekarstwa tego mam szukać; choćby mi za pieskiem iść przyszło, aby od niego
lekarstwo odpowiednie otrzymać, chętnie pójdę, wszystkom uczynić gotów"
(5). W
czasie tej modlitwy stanęło mu na myśli, co czytał w "Żywotach Świętych" o
pewnym pobożnym mężu, który pragnąc wyjednać sobie wielką jakąś łaskę u Boga,
tak długo pościł, od wszelkiego pokarmu się wstrzymując, aż Bóg prośbę jego
wysłuchał. Idąc za tym przykładem, postanowił i Ignacy nie wziąć do ust kawałka
chleba, ani kropli wody, dopóki go duchowna oschłość i skrupuły nie opuszczą lub
zbyt przeciągnięty post nie zagrozi niebezpieczeństwem samemu życiu.
Nieroztropne to było postanowienie, choć je powziął Ignacy w dobrej myśli, z
wielką ufnością w skuteczność umartwień dla chwały Bożej; Bóg omyłkę tę
dopuścił, jak dopuścił oschłości i skrupułom przypuszczać straszne szturmy do
serca wiernego swego sługi, bo przyszły mistrz życia duchownego powinien był
przejść sam całą szkołę duchowną i doświadczyć na sobie samym złudzeń i pokus, z
których innych miał leczyć. W niedzielę, posiliwszy się Komunią św., rozpoczął
Ignacy swój post i przeciągnął go przez całe osiem dni, nic do ust nie biorąc, a
pomimo tego nie zaniedbując bynajmniej zwykłych swych umartwień, biczowań,
siedmiogodzinnej modlitwy na klęczkach. Następnej niedzieli przystąpił Święty,
jak czynił to co tydzień, do spowiedzi, a zdając rachunek z wszystkich swych
czynności, myśli i zamiarów, wyznał zarazem, jak ściśle poszcząc, przepędził
ostatni tydzień i że ponieważ zdrowie i siły zupełnie go jeszcze nie opuściły,
przeto pragnie wstrzymywać się dalej od wszelkiego pokarmu i napoju. Spowiednik
zgromił ostro tę nieroztropną gorliwość i nakazał natychmiast post przerwać.
Ignacy posłuchał, a ten szczery, pokorny akt posłuszeństwa, milszy jeszcze
podobno Bogu od poprzednich ofiar, wyjednał mu chwilowe przynajmniej uciszenie
się wewnętrznej burzy.
Przez dwa dni panował błogi spokój w sercu Ignacego;
trzeciego dnia we wtorek, znowu w czasie modlitwy, odezwało się natarczywe
pytanie: "Czy dobrze, czy dokładnie, czy z należytym żalem wyspowiadałeś się z
dawnych grzechów?". Czarne chmury oschłości i niepokojów, które, zdawało się,
stanowczo już ustąpiły, znowu zaczęły nadciągać ze wszech stron. Ale tym razem
na bardzo krótki przeciąg czasu zasłoniły przed okiem Ignacego litościwą
wszechmoc i nieskończone miłosierdzie Pańskie. Bóg tylko jakby chciał pokazać,
że w Jego wyłącznie ręku są serca ludzkie i że On sam według najświętszego swego
upodobania nimi kieruje, a ludzkie środki i najheroiczniejsze nawet wysiłki nie
są w stanie zażegnać burz, ani promieni pociechy Bożej do serca sprowadzić.
Ignacy zrozumiał daną sobie naukę i wnet niebo rozjaśniło się nad nim na nowo,
tym razem już na stałe. Teraz dopiero, gdy ucichła burza sprzecznych uczuć i
myśli, zastanowił się Ignacy uważnie nad całym przebiegiem wewnętrznej walki,
którą musiał staczać, nad fortelami, jakich użył szatan w tej walce, a
wyciągając z tej analizy praktyczny dla siebie wniosek, mocno sobie postanowił,
że w żadnym razie nie będzie już powtarzał na spowiedziach dawnych grzechów. Ale
prócz tego praktycznego wniosku dla siebie, wyczerpnął Ignacy z ciężkiego tego
doświadczenia dokładną naukę, czym są skrupuły, jaki mogą niektórym duszom
przynieść pożytek, a jaką zbyt często sprawiają szkodę, jaką bronią walcząc
można otrzymać zwycięstwo nad tym niebezpiecznym nieprzyjacielem, który usiłuje
wydrzeć duszy spokój, miłość i ufność w Bogu.
Naukę tę spisał Ignacy dla pożytku wszystkich dusz, na
które Bóg dopuszcza ogniową próbę skrupułów, jak na niego dopuścił. Złote te
rady i przepisy, jednozgodnie uznane przez mistrzów życia duchownego za ostatnie
słowo w tym kierunku, wzbudzają słuszny podziw swą treściwością i
praktycznością, a zarazem odsłaniają nam bliżej ciężką walkę, jaka w duszy
Ignacego się toczyła; dozwalają się także przypatrzeć, jaką bronią i w jaki
sposób, którego nie ludzka, ale tylko Boża mądrość mogła nieumiejętnego rycerza
nauczyć, odniósł zwycięstwo w tej walce... Oto niektóre z owych
przepisów:
1. "Skrupuł – pisze św. Ignacy w książce swych
rekolekcyj (6) – wtedy zazwyczaj w mniemaniu ludzkim ma miejsce, gdy
wolnym swym zdaniem powodując się, sądzę, że jest coś grzechem, co wcale
grzechem nie jest, jak np. gdy kto nastąpiwszy przypadkiem na krzyż z dwóch
słomek na ziemi utworzony, za grzech to sobie poczytuje. A to nie jest skrupuł
we właściwym słowa tego znaczeniu, lecz jest błędny, fałszywy sąd i tak się
nazywać powinien".
2. "Skrupuł właściwy – pisze dalej – wtedy ma miejsce,
kiedy skoro nastąpiłem na ów krzyż, lub skoro pomyślałem, powiedziałem, lub
uczyniłem cokolwiek innego, z zewnątrz narzuca mi się myśl, że zgrzeszyłem, a z
drugiej znów strony zdaje mi się, że nie zgrzeszyłem i w tym zamieszaniu myśli,
od szatana pochodzącym, nie wiem czego się mam trzymać i wciąż jestem w
wątpliwości, czy dopuściłem się grzechu, czy nie".
3. "Pierwszy ów rodzaj skrupułów należy mieć w wielkim
obrzydzeniu, albowiem w zupełności na błędzie polegają. Drugi rodzaj, byle trwał
nie zbyt długo, jest bardzo pożyteczny dla duszy oddającej się ćwiczeniom
duchownym i w szczególny sposób ją oczyszcza, oddalając ją od wszelkiego nawet
pozoru grzechu, wedle owych słów św. Grzegorza: Dobrze usposobione serca i tam
widzą winę, gdzie nie ma jeszcze żadnej winy".
4. "Wróg nasz chytrze śledzi, jakie kto ma sumienie: czy
czułe i delikatne, czy twarde i nieczułe. Delikatne sumienie usiłuje do
ostatnich granic w tym kierunku doprowadzić, aby tym sposobem wprowadzić w duszę
zamieszanie, zniechęcić do starania się o doskonałość i ostatecznie zwalczyć.
Tak np. gdy widzi, że dusza jakaś zezwolić nie chce ani na grzech śmiertelny,
ani na powszedni, i że ucieka nawet od cienia dobrowolnego grzechu, wtedy nie
stara się na próżno doprowadzić ją do prawdziwego grzechu, lecz usiłuje w nią
wmówić, że np. słowo jakieś, lub myśl, która równie szybko zniknęła, jak
zrodziła się, jest już grzechem, choć w rzeczywistości wcale grzechem nie jest.
Przeciwnie postępuje nieprzyjaciel z sumieniem nieczułym, dokładając starań, aby
je bardziej jeszcze znieczulić, tak, aby jeśli dusza taka za nic sobie przedtem
miała grzechy powszednie, następnie zaczęła lekceważyć również grzechy
śmiertelne, z dnia na dzień mniej o nie dbając".
5. "Dusza pragnąca postępować na drodze duchownej
powinna zawsze iść w kierunku przeciwnym temu, w którym nieprzyjaciel rad by ją
za sobą pociągnąć. Jeżeli nieprzyjaciel kusi się znieczulić sumienie, niech
stara się o większą jego delikatność; jeżeli szatan chciałby je przesubtelnić do
ostateczności, niechaj w pośrodku silnie stanie, zaradzając w ten sposób
własnemu spokojowi i bezpieczeństwu".
6. "Kiedy kto chciałby na chwałę Bożą powiedzieć coś lub
uczynić zgodnego ze zwyczajami Kościoła i Ojców, a z zewnątrz przychodząca jakaś
myśl czy pokusa odradza mu tego uczynku lub słowa, przestrzegając przed próżną
chwałą albo przywodząc inne jakie równie pozorne dowody, natenczas niech
podniesie umysł do Stwórcy i Pana swego, i jeśli przekona się, że czyn ten lub
słowo będzie na chwałę Bożą, lub przynajmniej jej się nie sprzeciwia, powinien
wypełnić co zamierzał, a pokusie wręcz się oprzeć, odpowiadając jej ze św.
Bernardem: Ani dla ciebie nie zacząłem, ani dla ciebie nie skończę".
Od pierwszej już chwili nawrócenia, jak nieraz sam
Ignacy się wyrażał, Bóg postępował z nim sobie jak dobry nauczyciel z uczniem,
któremu wpaja z kolei coraz inne prawdy w umysł i w serce, a nieraz z umysłu go
doświadcza, siły charakteru próbuje, a następnie w nagrodę za szczęśliwie
przebyte próby otwiera przed zdziwionym jego okiem nowe, szersze i milsze
horyzonty, które wiedzę mnożąc, razem dają sercu wytchnienie i zaspokojenie. Tak
też obecnie po ogniowej próbie oschłości i skrupułów nagrodził Bóg dobrego swego
sługę za mężną, stałą wierność, której złożył tak przekonywujące dowody. "Bóg –
tak zwierzał się sam Ignacy w późniejszych latach towarzyszowi swemu, O.
Laynezowi – tak wielkim, nadprzyrodzonym światłem oświecił umysł mój w Manrezie,
że nieraz w czasie krótkiej modlitwy poznawałem jakąś prawdę Bożą jaśniej i
lepiej, niżby mi najmędrsi nauczyciele mogli ją wytłumaczyć długie lata mozoląc
się". Przede wszystkim – a szczegóły te czerpiemy znowu z opowiadania samegoż
Świętego (7) – poczuł bardzo wielkie nabożeństwo do Najświętszej
Trójcy, co dzień zanosił odrębne modlitwy do Boga Ojca, Boga Syna i Boga Ducha
Świętego, do Boga w Trójcy jedynego. Pewnego dnia, gdy klęcząc na schodach
klasztornych, odmawiał godzinki do Najświętszej Panny, rozum jego jakby do nieba
się wzniósł i zdawało mu się, że widzi Trójcę Przenajświętszą pod postacią
potrójnej harfy, a raczej innego jakiegoś, do potrójnej harfy nieco podobnego,
muzycznego instrumentu. Widok ten wywołał w nim tak rzewne łzy, tak serdeczne
wzdychania, że powstrzymać ich, a choćby tylko umiarkować nie był w stanie.
Tegoż dnia, towarzysząc procesji, ustanowionej dla przebłagania Boga za grzechy,
ciągle płakał aż do obiadu, a po obiedzie o niczym innym nie mógł mówić, jedno o
Przenajświętszej Trójcy i objaśniał tę tajemnicę wielu, używając rozmaitych
podobieństw z niemałą swą pociechą i weselem. Ślad i owoc tego widzenia na całe
życie pozostał w jego umyśle, tak, że kiedy tylko zwrócił się w modlitwie do
Najświętszej Trójcy, natychmiast dusza jego napełniała się dziwnym
nabożeństwem.
Kiedy indziej zrozumiał i jakoby ujrzał z niewymownym
weselem duchownym, w jaki sposób Bóg ten świat stworzył, ale nie mógł tego dość
jasno wytłumaczyć; nie mógł nawet spamiętać wszystkich tych niebieskich
oświeceń, którymi Bóg o sobie go pouczał... Raz, modląc się na Mszy w kościele
Dominikanów, ujrzał oczami duszy w chwili podniesienia, jakoby świetlane jakieś
promienie z nieba spływające... I jasno wtedy widział, w jaki sposób Pan nasz
Jezus Chrystus zamieszkuje z nami w tym Najświętszym Sakramencie. Często i długo
przypatrywał się w czasie modlitwy oczyma duszy człowieczeństwu Chrystusowemu...
Razu pewnego udał się z nabożeństwa do kościoła św. Pawła, o tysiąc kroków od
Manrezy odległego. Droga do tego kościoła prowadziła koło głębokiej rzeki; na
chwilę usiadł dla odpoczynku z twarzą ku rzece zwróconą, z myślą zatopioną w
modlitwie. Wtem oczy duszy jego się otworzyły; nie miał wprawdzie żadnego
widzenia, ale poznał i zrozumiał bardzo wiele rzeczy odnoszących się do tajemnic
wiary i do ludzkich umiejętności, i takie światło w umyśle jego zabłysło, że
zdawało mu się, jakoby dopiero teraz dowiedział się o istnieniu tych tajemnic i
nauk. Niepodobna zresztą opisać wszystkiego, co mu Bóg dał w tym czasie poznać;
dość powiedzieć, że w duszy jego zapaliło się wielkie jakieś światło, tak
wielkie i jasne, iż gdyby zebrać w jedno wszystkie łaski i oświecenia, których
Bóg mu udzielił aż do sześćdziesiątego drugiego roku życia i później, to jednak
łaski otrzymane w Manrezie przewyższyłyby i żarem i blaskiem wszystkie następne,
choć bardzo wielkie dary Boże... Cudowne zaś widzenia tak go utwierdziły w
wierze, że jak nieraz na myśl mu przychodziło i Bogu w modlitwie oświadczał,
gotów był, opierając się na tych cudownych, oczywiście od Boga pochodzących
widzeniach, ponieść śmierć za wszystkie tajemnice wiary, choćby Pismo św. o
której z tych tajemnic milczało, choćby nawet spisane Objawienie Boże zginęło
bezpowrotnie.
Między licznymi objawieniami i łaskami, którymi Bóg
teraz z prawdziwie Boską hojnością Ignacego obdarzał, odrębne miejsce zajęło i
uwagę innych na siebie zwróciło, przez cały tydzień trwające, widocznie cudowne
podniesienie i jakby odłączenie, jeszcze za ziemskiego tego życia, duszy od
ciała, a złączenie jej z Bogiem. Pewnej soboty, gdy według swego zwyczaju
odmawiał w kościele kompletę, Ignacy nagle wpadł w zachwycenie; na twarzy jego
okazała się niebieska jakaś jasność; dusza, w Bogu zatopiona, jakby zapomniała o
tym, że na tym wygnaniu ziemskim przebywa z ciałem jeszcze spojona. Kilku
pobożnych, nie wiedząc, jak sobie wytłumaczyć nieruchomą postawę i oczy wciąż w
górę utkwione znanego sobie dobrze pobożnego żebraka, przelękło się o jego
życie; a gdy zachwycenie, czy jak tłumaczono sobie, omdlenie nie ustępowało,
przeniesiono go do pokoiku w szpitalu św. Łucji. Tu przebył Ignacy w zachwyceniu
cały tydzień i z pewnością uznano by go za umarłego i pochowano, gdyby lekkie
bicie serca nie oznajmiało, że dusza, choć pozornie ciała nie ożywia, przecież z
niego nie ustąpiła. W następną dopiero sobotę, o tej samej godzinie, w której
Bóg skierował wyłącznie ku sobie serce sługi swego, Ignacy otworzył oczy i jakby
z jakiegoś bardzo miłego snu obudzony, podniósł wzrok do góry i z gorącym
uczuciem zawołał po dwakroć: "O Jezu!". Co w tym czasie widział, jakimi darami
Bóg go obdarzył, jakich zaznał słodyczy duchownych, o tym pokorny sługa Pański
nigdy przed nikim nie wspomniał. Ci wszakże, których Bóg dał mu później za
towarzyszów i synów w Chrystusie i z którymi dla ich pociechy i utwierdzenia
rozmawiał czasami o łaskach otrzymanych w Manrezie, wynieśli przekonanie, że Bóg
pokazał mu w tym zachwyceniu, do jakiej służby go powołuje i teraz już jakby
naszkicował przed jego oczami główne, charakterystyczne cechy, którymi odznaczać
się miał zakon, na większą chwałę Bożą przezeń założony. Istotnie, gdy później
pytano Ignacego, dlaczego odstępuje od niektórych dotąd powszechnie przyjętych
klasztornych tradycyj, dlaczego do pewnych zwłaszcza cnót i zasad, zawsze
znanych i cenionych, ale na pierwszy plan nie wysuwanych, tak wielką wagę
przykłada, zwykł był powoływać się na nauki otrzymane w Manrezie. Od Boga
musiały płynąć te nauki, kiedy takie przyniosły skutki: nieumiejętnego żołnierza
zmieniły w nieocenionego mistrza życia duchownego, w mądrego zakonodawcę,
którego dzieła po dziś dzień trwają i znajdują uznanie nawet u tych, przeciw
którym są wymierzone.
Bóg działał w sercu Ignacego, cudownie oświecał go i
przygotowywał, aby mógł się stać naczyniem wybranym, roznoszącym po świecie imię
i chwałę Pańską; szatan ze swojej strony, domyślając się do jak wielkich dzieł
sługę swego Bóg przeznaczył, nie szczędził starań, używał coraz innych fortelów,
aby z prostej drogi go sprowadzić. To go niepokojem męczył, to znowu podsuwał mu
chełpliwe myśli: doszedłeś do wielkiej doskonałości, dorównałeś w cnocie dawnym
pustelnikom! Czasami stawiał przed oczami jakieś barwne ułudne obrazy, które
wyobraźnię i zmysły ciągnęły do siebie niewypowiedzianym czarem i przeszkadzały
w modlitwie, zwracając myśl od Boga do rzeczy ziemskich i niskich; raz poddawał
myśli rozpaczliwe, to znowu z naciskiem przypominał, że miłosierdzie Boże granic
nie zna, a dobroć Boża nie wymaga po człowieku przechodzących niejako jego siły
umartwień, pokut, upokorzeń. Czasami szatan przybierał postać anioła światłości
i wskazując wyższą niby, niepochwytną jakąś doskonałość, odwodził od prawdziwej
doskonałości, zwłaszcza od upokorzeń i pokornego posłuszeństwa radom
spowiednika. W czasie modlitwy trudno było Ignacemu myśli zebrać; a znowu ledwie
nadeszła godzina przeznaczona na inne prace lub na spoczynek, oschłość nagle
ustępowała miejsca dziwnemu jakiemuś weselu, dziwnym oświeceniom, które nie
pozwalały oka zamknąć, namawiały i jakby zmuszały do rzucenia rozpoczętej pracy,
a oddania się modlitwie. "Co to jest, pytał Ignacy, co znaczą, skąd pochodzą te
walki w mym sercu, ta ciągła kolejność pociech i oschłości; czemu jedne pociechy
i oschłości prowadzą do Boga i do spełnienia najświętszej woli Bożej, drugie zaś
choć pozornie do tamtych podobne, zupełnie inne przynoszą owoce, pod pięknym
kwiatem ukrywając truciznę? Jakie są oznaki działania dobrego, a działania złego
ducha; jak poznać, kiedy pierwszy a kiedy drugi do duszy przemawia i za sobą ją
pociąga?".
Na pytania te, tak niezmiernie ważne w tym ciągłym
"bojowaniu", które wedle nauki Pisma św., stanowi treść żywota ludzkiego na
ziemi, szukał Ignacy odpowiedzi w modlitwie; rozbierał dokładnie wobec Boga i w
świetle przez Boga sobie udzielonym, wszystkie poruszenia swej duszy, zaglądał w
najskrytsze jej tajniki, docierał do źródła pociech i utrapień, które
przychodziły w różnych czasach i w różny sposób, i znowu, stosownie do
przestrogi Chrystusowej, z owoców starał się poznać drzewo, pamiętając, że ani
dobre drzewo złych, ani złe drzewo dobrych owoców nie rodzi. Pilne to badanie
własnej duszy, jej dziejów i walk, toczących się w niej i o nią, dało poznać
Świętemu taktykę wojenną odwiecznego naszego wroga; nauczyło go jak się bronić,
jak korzystać z hojnej pomocy Bożej; doprowadziło do kilku ogólnych zasad i
praktycznych wskazówek, których kto się trzyma, ten za łaską Bożą może być
pewnym zwycięstwa. Zasady te i wskazówki, z własnego doświadczenia zaczerpnięte,
streścił Ignacy w nieocenionych regułach O rozeznawaniu wzruszeń duszy,
które niezbędne są dla każdego, ktokolwiek przystępując do służby Bożej, musi
przygotować swą duszę na pokusy. O zbawienie duszy anioł światłości i duch
ciemności toczą walkę zaciętą i straszną, a jedna w niej klęska, jeden fałszywy
krok nieraz rozstrzyga o całej wieczności człowieka.
W inny sposób dobry i zły duch przemawiał i usiłował za
sobą pociągnąć Ignacego w Loyoli, kiedy łaska jakby z pewnym gwałtem i siłą do
serca jego się wdzierała; w inny, wręcz przeciwny sposób w Manrezie, zwłaszcza w
późniejszych miesiącach pobytu w tym miejscu, kiedy szatan kusił się zdobyć
serce, zajęte już w zupełności przez miłość i łaskę Bożą. W pierwszym okresie
kroczył Ignacy po drodze, zwanej przez ascetów "oczyszczającą", oczyszczając się
żalem i pokutą z dawnych grzechów i złych nawyknień; w drugim rozkazał mu Bóg
postąpić i powiódł drogą "oświecającą", ucząc i zachęcając nie tylko do pokuty
za dawne grzechy, ale i do naśladowania cnót, do dążenia do doskonałości, której
nas nauczył Zbawiciel świata, żyjąc na tym świecie. Są to dwa okresy życia
duchownego, dwa tygodnie, jak je św. Ignacy później nazwie. Jak różnej taktyki
zły duch chwyta się w walce z duszą w obu tych tygodniach, jak Bóg pobożnymi
natchnieniami i oświeceniami duszę ubezpiecza i broni, jak nie każdemu duchowi
wierzyć można, ale doświadczać należy, jeśli z Boga są (8), jak ciężkie a
różne boje odbywały się w sercu samego Ignacego w dwóch tych "tygodniach", to
skreślił on sam, w dwóch szeregach "Prawideł dla rozpoznania wzruszeń duszy,
wznieconych przez rozmaitych duchów, ażeby przyjmować tylko dobre, a złe
odrzucać".
1. "Pierwszy szereg tych prawideł – ostrzega św. Ignacy
– odpowiada i stosuje się szczególnie do pierwszego tygodnia życia duchownego.
Niektórzy nawet w tym pierwszym «tygodniu» właściwie nie znajdują się, nie
zastanawiając się nad tym, że w duszy ich coś ustawicznie się dzieje, coraz inne
myśli, pragnienia, uczucia przypływają i odpływają bez żadnego dozoru i straży,
a grzechy ciężkie mnożą się bez liczby i zastanowienia. Takim ludziom
nieprzyjaciel nasz zwykł poddawać ponęty cielesne, ciągnąć do zmysłowych uciech,
aby tak utrzymać ich w grzechach i ciężar ich coraz bardziej powiększać.
Przeciwnie, dobry duch ustawicznie porusza ich sumienie, na sąd pozywa, rozum
odstrasza od grzechu".
2. "Innym, którzy postępując oczyszczającą drogą
pierwszego «tygodnia», troskliwie starają się pozbyć przywar i grzechów, a
ćwicząc się w służbie Bożej, co dzień dalej w niej postępują, zły duch nasyła
utrapienia, skrupuły, smutki, błędne zdania i inne tego rodzaju niepokoje,
którymi usiłuje wstrzymać ich w postępowaniu naprzód. Dobry zaś duch dobrze
działającym dodaje odwagi, pociesza, pobożne łzy wyciska, umysł oświeca i
spokojem napełnia wszystkie przeszkody usuwając, aby dalej w dobrych uczynkach
się ćwicząc, swobodniej i raźniej wciąż naprzód postępowali".
3. "Duchowna pociecha wtedy ma miejsce, kiedy dusza
przez wewnętrzne jakieś wzruszenie, zapala się miłością Stwórcy i Pana swojego,
tak iż żadnej już rzeczy na całym tym świecie kochać nie może dla siebie samej,
ale wszystkie stworzenia miłuje jedynie dla Stwórcy i w Nim. Również, gdy łzy
wylewa, pobudzające do tej miłości Pańskiej, bądź, że łzy te płyną z żalu za
grzechy, bądź z rozpamiętywania męki Chrystusowej, bądź z jakiejkolwiek innej
przyczyny, odnoszącej się ku służbie i chwale Boskiej. Na koniec nazywam
pociechą wszelki postęp w wierze, nadziei i miłości; wszelką radość wewnętrzną,
która woła i pociąga człowieka do rzeczy niebieskich, do starania się o
zbawienie duszy, napełniając ją ufnością i pokojem w Stwórcy swym i
Panu".
4. "Utrapieniem duchownym nazywam wszystko co się
sprzeciwia powyżej określonej pociesze: każde duszy zachmurzenie, zamieszanie,
pociąg do rzeczy ziemskich i niskich, drażliwość z pokus płynącą, niepokój za
jakim głosem iść, pobudzający do nieufności, wykluczający miłość i nadzieję.
Stąd dusza widzi, że jest leniwą, oziębłą, smutną i jakoby odłączoną od swego
Stwórcy i Pana. Albowiem tak jak pociecha wbrew przeciwna jest utrapieniu, tak
też i myśli rodzące się z pociechy są wbrew przeciwne myślom płynącym z
utrapienia".
5. "Czasu utrapienia nie należy nigdy żadnej zmiany
przedsiębrać, lecz silnie i wytrwale trzymać się postanowień poprzednich i nie
zbaczać na krok z drogi, na którą się weszło w czasie poprzedzającym utrapienie
lub w chwili pociechy. Albowiem jak w czasie pociechy prowadzi nas raczej i radą
swą kieruje duch dobry, tak w czasie utrapienia duch zły, którego rady i
poduszczenia nie mogą nam dopomóc do powzięcia rozumnego, korzystnego
postanowienia".
6. "Aczkolwiek człowiek utrapieniem przyciśniony
bynajmniej nie powinien zmieniać poprzednich swych zamiarów, pożyteczną wszakże
rzeczą dlań będzie obmyślać i pomnażać środki i broń przeciw utrapieniu, np.
przykładając się pilniej do modlitwy, dokładniej rachując się ze sobą samym,
zadając sobie odpowiednie umartwienia".
7. "Ten, kogo utrapienie uciska, niech uważa, iż Bóg
pozostawia go samemu sobie dla próby, aby przyrodzonymi również siłami opierał
się napadom nieprzyjacielskim. Może bowiem zawsze tym szturmom się oprzeć za
pomocą Bożą, która nigdy go nie opuszcza, chociaż jej natenczas nie czuje, a nie
czuje dlatego, iż Bóg odjął mu poprzedni ów zapał i na zewnątrz wylewającą się
miłość, nie odejmując wszelako łaski, wystarczającej do zapewnienia sobie
zbawienia wiecznego".
8. "Człowiek pokusą nękany niech się stara o zachowanie
cierpliwości; cierpliwość bowiem jest najdzielniejszym lekarstwem na wszystkie
podobne uciski. Niech przywołuje na pomoc myśl i nadzieję o mającej niebawem
zjawić się pociesze, a niech walczy z utrapieniem orężem, w szóstym prawidle
wskazanym".
9. "Trzy są główne przyczyny utrapienia. Pierwsza, gdy
jesteśmy oziębli i leniwi i niedbali w naszych ćwiczeniach duchownych, a tak
oddala się od nas duchowna pociecha za karę za winy nasze. Druga, gdy Pan Bóg
doświadcza nas ileśmy warci i co gotowiśmy uczynić w Jego służbie i dla Jego
chwały bez żołdu pociech i łask szczególnych. Trzecia, gdy Bóg chce nam dać
jasną znajomość i zupełne przeświadczenie, że nie jest w naszej mocy nabyć lub
zachować gorącą pobożność, potężną miłość, obfitość łez lub inną jakąkolwiek
pociechę duchowną, lecz że to wszystko jest darem i łaską Boga, Pana naszego;
abyśmy przypisując sobie samym nabożeństwo lub inne jakieś duchowne pociechy,
nie zakładali gniazda w cudzym domu, wzbijając umysł w pychę lub próżną
chwałę".
10. "Człowiek, obfitujący w pociechy, winien obmyślać,
jak poczynać sobie będzie przy spotkaniu się z utrapieniem, które później
nadejdzie, i tak uzbrajać się w nowe siły na ów czas".
11. "Kto obfituje w pociechy, niechaj się stara
upokarzać i poniżać samego siebie, o ile tylko może, rozważając, jak za
natarciem utrapienia jest bezsilnym, jeśli go łaska i pociecha Boża nie dźwiga.
Przeciwnie ten, kogo utrapienie uciska, niech pamięta, że wiele zdziałać może z
pomocą łaski Bożej i że z tą pomocą mocen jest zwyciężyć wszystkich swoich
wrogów, czerpiąc siłę w Panu i Stworzycielu swoim".
12. "Nieprzyjaciel nasz słabe mając siły, ale silną
wolę, wielką złość i wściekłość, działa podobnie, jak zwykła działać kobieta.
Kobieta bowiem, gdy z mężczyzną jakim sprzecza się, a tenże okazuje jej twarz
nieustraszoną, natychmiast traci ducha i ucieka; a przeciwnie, skoro mężczyzna
nie może się zdobyć na odwagę i do ucieczki się zabiera, wtedy gniew, zemsta i
gwałtowność kobiety rośnie i przekracza wszelkie granice. Podobnie wróg nasz
zwykł tracić siłę i ducha, a pokusy jego sromotnie nikną, ilekroć duchowny
zapaśnik staje nieustraszonym czołem i wręcz im przeciwdziała, czyniąc to
właśnie, od czego szatan poduszczeniami swymi chciał go odwieść, nie czyniąc
tego, do czego zamyślał go pobudzić. Jeśli zaś duchowny zapaśnik ulega bojaźni i
traci serce w walce z pokusami, nie ma na całym świecie żadnej tak wściekłej
bestii, która by z taką złością dążyła do spełnienia przewrotnych swych
zamiarów, jak wróg rodzaju ludzkiego".
13. "Ten nasz wróg, o ile stara się, aby działalność
jego pozostała w tajemnicy, postępuje sobie również jak zwykł postępować próżny,
zdradliwy lubieżnik. Taki bowiem obłudnik, który pragnie uwieść córkę uczciwych
rodziców lub żonę uczciwego jakiego męża, stara się, aby słowa jego i namowy nie
wyszły na jaw, i nadzwyczaj mu się nie podoba, kiedy córka ojcu, lub małżonka
mężowi swemu wyjawia zdradliwe jego słowa i złe zamiary, bo dobrze rozumie, że
wskutek tego nie przeprowadzi powziętego planu. Podobnie i nieprzyjaciel natury
ludzkiej usiłuje, ażeby dusza, którą chce zgubić fortelami i poduszczeniami
swymi, taiła zdrajcze jego podstępy; bardzo zaś mu się nie podoba, kiedy zwierza
się z nich i z nimi zaznajamia dobrego swego spowiednika, lub inną jaką osobę
duchowną, bo stąd wnosi, że skoro zdrady jego na jaw wyszły, nie będzie w stanie
dokonać złośliwego swego dzieła, jakie rozpoczął".
14. "Wróg nasz zwykł także naśladować wodza wojska,
który pragnąc zdobyć i zrabować osaczoną twierdzę, pilnie bada obóz, siły i
fortyfikacje nieprzyjacielskie, a następnie uderza na słabsze miejsce. Równie
więc i wróg człowieka obchodzi duszę, chytrze śledząc, jakimi murami cnót
teologicznych, kardynalnych i moralnych jest uzbrojoną; a gdzie widzi, że
jesteśmy słabsi i mniej na żywot wieczny ubezpieczeni, tam uderza i stara się
nas pokonać".
Takie walki dusza stacza, w taki sposób szatan na nią
napada, a Bóg z pomocą jej przychodzi w pierwszym okresie czyli "tygodniu" po
jej nawróceniu się, gdy dopiero co zrzuciwszy ze siebie starego Adama, poznaje z
przerażeniem, jak źle dotąd żyła; przejmuje się słuszną bojaźnią na myśl o
karach doczesnych i wiecznych, na jakie zasłużyła; pokutą dawne grzechy obmywa i
święcie sobie przyrzeka, że z pomocą Bożą nigdy już żadnym grzechem nie obrazi
Stwórcy swego i Sędziego. W drugim "tygodniu", gdy spełniwszy już napomnienie
Przesłannika Jezusowego: Czyńcie pokutę, albowiem przybliżyło się Królestwo
niebieskie (9), idzie człowiek za samym Jezusem, aby naśladując Jego
życie, stać się doskonałym, jako Ojciec nasz niebieski doskonałym jest
(10),
wtedy toczy się innego rodzaju, mniej może głośna, ale tym niebezpieczniejsza
walka. Szatan używa wtedy bardziej wyszukanych fortelów, ażeby duszę podejść,
ale i Bóg inną broń w tej walce podaje duszy i innymi drogami prowadzi ją do
zwycięstwa. Przebieg całej tej walki, którą Ignacy dla swego i dla naszego
pożytku stoczył już w Manrezie, zwłaszcza w późniejszych miesiącach swego tam
pobytu, taktykę dobrego i złego ducha, sposób wojowania, jakiego my sami w
drugim tym "tygodniu" naszego duchownego życia trzymać się mamy, podał Święty w
drugim szeregu "Prawideł pożytecznych do dokładniejszego zbadania duchów, a
odpowiadających na pierwszym miejscu drugiemu tygodniowi".
1. "Właściwym jest Bogu i Aniołom Jego wlewać do duszy,
na którą działają, prawdziwą radość i wesele duchowne, oddalając wszelki smutek
i niepokój, dzieło rąk szatańskich. Przeciwnie, wróg nasz zwykł walczyć przeciw
tego rodzaju pociechom i duchownej radości, przywodząc pozorne racje,
subtelności, zręcznie usnute sofizmaty".
2. "Sam tylko Bóg, Pan nasz, może pocieszyć duszę bez
żadnej poprzedniej przyczyny, z której by pociecha taka wypływać mogła, gdyż
wyłącznie sam tylko Stwórca może do duszy wchodzić, z niej wychodzić i poruszać
nią, pociągając ją zupełnie do miłowania Boskiego swego Majestatu. Wtedy zaś
mówię, że żadna nie poprzedza przyczyna, kiedy ani zmysłom, ani woli, ani
rozumowi nic takiego się nie przedstawia, co by mogło tego rodzaju pociechę do
duszy sprowadzić".
3. "Kiedy jakaś przyczyna poprzedza pociechę, sprawcą
tej pociechy może być równie dobry, jak i zły duch, którzy jednak, podobnego
używając środka, dążą do celów przeciwnych. Dobry duch dąży do udoskonalenia
duszy, aby rosła i postępowała od tego, co dobre, do tego, co jeszcze lepsze;
zły zaś duch pragnie przeciągnąć ją do przewrotnych swych zamiarów i
złości".
4. "Jest obyczajem złego ducha przybierać zewnętrzną
postać anioła światłości, a rozpoczynając od poddawania pobożnej duszy
odpowiednich jej usposobieniu myśli, prowadzić ją nieznacznie do niecnych myśli
i chęci. Z początku sprowadza dobre i święte myśli, zgodne z usposobieniem
takiej duszy sprawiedliwej, a następnie powoli stara się dojść do swego celu,
ciągnąc duszę do ukrytych swych zasadzek, pozyskując dla przewrotnych swych
zamiarów".
5. "Bardzo pilnie winniśmy roztrząsać cały ciąg i
przebieg naszych myśli, jeżeli początek ich, jak środek i koniec są zarówno i
zupełnie dobre i zdążają do tego, co ze wszech miar jest dobrem, jest to dowodem
działania dobrego anioła. Jeżeli zaś szereg myśli, umysłowi poddanych, kończy
się na czymś takim, co z siebie jest złem, lub od dobrego odwodzi, lub pobudza
do czegoś, co mniej jest dobrem od tego, co dusza poprzednio przedsięwziąć sobie
postanowiła, albo samą duszę osłabia, niepokoi i trwoży, odbierając jej dawny
spokój i pogodę, – jasny to znak, że sprawcą tych myśli jest duch zły, wróg
postępu naszego na drodze duchownej i zbawienia wiecznego".
6. "Ilekroć ktoś kuszony schwyta wroga natury ludzkiej i
rozpozna go po wężowym jego ogonie i złym celu, do którego prowadzi, bardzo
pożyteczną będzie dlań rzeczą rozpatrzeć na nowo całe poprzednie rozumowanie i
zauważyć, w jaką dobrą myśl z początku nieprzyjaciel przystroił się i w jaki
sposób poprzednią ową słodycz i pogodę ducha nieznacznie z serca oddalał i jad
swój wpuścić usiłował. Po takim zbadaniu i zapisaniu sobie w pamięci zwykłych
zasadzek nieprzyjaciela, będzie się mógł człowiek uchronić przed nimi na
przyszłość".
7. "Do dusz, które w dobrem postępują, każdy z obydwóch
duchów wchodzi we wręcz odmienny sposób. Dobry duch dotyka się takiej duszy
słodko, lekko, łagodnie, jak kropla wody w gąbkę wsiąkająca; zły duch dotyka się
jej gwałtownie, głośno, niespokojnie, jakoby deszcz spadający na opokę. Tych
zaś, którzy co dzień gorszymi się stają, dotykają oba duchy w sposób przeciwny.
Przyczyną tej różnicy jest usposobienie samejże duszy stojącej lub nie stojącej
w sprzeczności z wzmiankowanymi duchami. Gdy bowiem dusza stoi w sprzeczności z
dobrym lub złym duchem, wchodzi on do niej z wstrząśnieniami, hałasem, po
których łatwo poznać jego zbliżanie się. Jeśli zaś jest z nim zgodną, wchodzi
duch spokojnie, jakoby do własnego domu i otwartą bramą".
8. "Kiedy pociecha bez żadnej danej uprzednio przyczyny
napełnia duszę, to chociaż – jak wyżej powiedzieliśmy – zdrady w niej nie ma,
ponieważ w takim razie wyłącznie od Boga, Pana naszego pochodzi, osoba jednak
duchowna, której zsyła Bóg taką pociechę, powinna z wielką uwagą i pilnością
zastanowić się i odróżnić właściwą chwilę obecnej pociechy od chwili zaraz po
niej następującej, kiedy to dusza jeszcze pała i czuje jeszcze łaskę Bożą i
pozostałe ślady minionej pociechy. Często bowiem w drugim tym czasie ukształca
różne postanowienia i zamysły, które nie są bezpośrednim darem Boga, Pana
naszego, ale wynikają z własnego jej rozumowania, opartego na różnych wnioskach,
zdaniach i sądach, do których pobudził bądź dobry, bądź zły duch. Dlatego, zanim
kto zupełnie na nie się zgodzi i w wykonanie wprowadzi, powinien poprzednio
bardzo pilnie je roztrząsnąć".
Ciężka, zacięta walka, którą dobry i zły duch, Anioł
Stróż i szatan, toczyli o duszę Ignacego, to tylko jakby jedna lekcja, udzielona
mu przez Boga w manreskiej szkole doskonałości. Wszystkie, najważniejsze
przynajmniej nauki, którymi Bóg wzbogacił tutaj jego rozum i serce, streścił
Ignacy, ujmując je w jedną całość, w krótkiej, ale prawdziwie złotej, nigdy
dosyć nieocenionej książeczce Ćwiczeń duchownych. Choćby Święty nic
innego, prócz tej książeczki nie zostawił, to już położyłby niewymowne zasługi
dla Kościoła i dusz Krwią Chrystusową odkupionych, z których tyle tysięcy w tych
Ćwiczeniach znalazło nawrócenie, źródło życia i łaski. Rycerz
nieumiejętny, który dopiero co zrzucił ziemską zbroję, aby w szaty Chrystusowe
się przyodziać, nie mógł z własnego tylko rozumu spisać tego jakby podręcznika
chrześcijańskiej doskonałości, w którym po dziś dzień nikt nic ująć, nic dodać
nie potrafił; na to potrzeba było wyższej pomocy i łaski. Najwyższy nauczyciel,
Bóg sam musiał mu dopomagać w tej pracy, musiał go sam w Manrezie kierować w
pierwszych tych rekolekcjach, które w książce swej spisał i oddał Kościołowi do
użytku.
Najwyższy wódz Chrystus, wybrawszy sobie Ignacego do
uformowania mężnego hufca, którego celem miała być walka z nieprzyjaciółmi
imienia Bożego i rozszerzanie po świecie całym chwały tego imienia, opatrzył go
nową bronią, przed której siłą najoporniejsze nawet serca muszą się kruszyć i
ustępować. Bronią tą rekolekcje. Istotnie "ćwiczenia duchowne" były i są taką
bronią, takim cudownym środkiem przekształcającym serca; a nadto noszą one na
sobie to wybitne znamię Boże, że im kto więcej i bliżej z nimi się zapoznaje,
tym więcej harmonijnie ze sobą związanych prawd w nich odkrywa, tym jaśniej
czyta w nich niejako dzieje własnego swego serca, tym bardziej dziwić się musi,
skąd manreski pustelnik posiadał tak dokładną znajomość serc ludzkich i dróg
Pańskich. Bóg tylko, wszechwładny Pan serc i rozumów, mógł podyktować Ignacemu,
mniejsza o to, w jaki sposób, duchowne to arcydzieło i tak też powstanie jego
tłumaczą najznakomitsi cnotą i nauką mężowie.
Czym są, jaki cel mają "ćwiczenia duchowne"? –
"Ćwiczenia", jak pięknie wyraża się jeden z mistrzów chrześcijańskiej ascezy
(11),
to jędrne streszczenie wszystkich nauk, odnoszących się do duchownego
wykształcenia serca ludzkiego; to krótki, ale zupełnie wystarczający przewodnik,
wskazujący, jak zbawić duszę, jak ją prowadzić ze stopnia na stopień aż do
najwyższej doskonałości. Sam Ignacy tak ten cel określa: "«Ćwiczenia duchowne»
do tego zmierzają, aby człowiek sam siebie zwyciężył i uporządkował swe życie,
nie dając się powodować żadną nieporządną skłonnością". Mają one zatem na
pierwszym miejscu zniszczyć i wykorzenić wszystko, co w sercu jest niedobrego,
nieporządnego, co się sprzeciwia rozumowi i wierze; mają następnie okazać czego
Bóg od każdego z nas w szczególności domaga się i dopomóc do uregulowania życia
stosownie do tej jasno poznanej woli Bożej. Bez oczyszczenia najprzód serca z
rozrastających się w nim chwastów na próżno próbowalibyśmy siać na nim nasienie
zasługujących na niebo i Bogu miłych uczynków; jedno z drugim iść musi w parze,
jeżeli "ćwiczenia" wydać mają właściwy sobie dojrzały owoc, jeżeli mają
przeprowadzić reformę całego życia według woli i myśli Bożej.
To cel równie wzniosły, jak jasny, prosto do każdego
serca przemawiający. A jaka droga do tego celu? "Ćwiczenia duchowne" nie wlewają
do duszy gotowej już niejako doskonałości, ale przygotowują dla niej miejsce,
dają do ręki oręż dla zwalczenia przeszkód, które jej wstęp do serca tamują,
otwierają na oścież bramę dla przyjęcia hojnie płynącej łaski Bożej. Przede
wszystkim usunąć muszą ze serca grzech, ową główną, zasadniczą przeszkodę na
drodze do Boga. Kto zrozumie czym jest grzech, jaka jego natura i skutki, jak
straszne to odstępstwo od Boga i jakie ściąga kary i w tym już życiu i w
wieczności, ten musi nabrać obrzydzenia do grzechu i jak najsilniej sobie
postanowić, że wedle sił zwalczać go będzie. A jakie środki do tej walki, jakiej
metody trzymać się w niej należy? Ignacy odpowiada na to pytanie podając i ucząc
z kolei coraz innych "ćwiczeń" niezbędnych dla duszy, jak dla ciała potrzebne są
odpowiednie jemu ćwiczenia: chodzenie i bieganie. Podaje i uczy różnych sposobów
rozmyślania, ustnej modlitwy, rachowania się z sumieniem; uczy na czym właściwie
dobra i skuteczna modlitwa polega, jakie ma ją poprzedzać przygotowanie, jak
wśród niej, jak po niej się zachowywać.
Nieocenionej wartości są te nauki i przestrogi;
niezgłębiona to kopalnia, z której od czasów Ignacego wszyscy – bez przesady
powiedzieć można – "ćwiczący się" w służbie Bożej czerpią pełną dłonią, tak
pełną, że dziś zasady te i praktyczne wskazówki stały się poniekąd istotną
częścią chrześcijańskiej ascezy, a bardzo wielu czerpiących z tej szeroko
płynącej rzeki ani się domyśla z jakiego ona wyszła źródła. Ignacy nie wynalazł
oczywiście ani modlitwy myślnej, ani rachunku sumienia; znane one i praktykowane
były nie tylko w chrześcijaństwie, lecz rzec by można od tej pierwszej chwili, w
której człowiek podniósł myśl swą do Stwórcy i zrozumiał do jakiego stopnia od
Niego zależy. Zasługą Świętego było to, że pobożne te ćwiczenia ujął w pewien
jasny system, dla każdego przystępny, że z dziwną znajomością serca ludzkiego
nakreślił dla nich prawidła, których kto wiernie się trzyma, pewnym być może, że
ze swojej strony zrobił co mógł, aby jego modlitwa była miłą Bogu. Przed
rozmyślaniem nakazuje Ignacy dokładnie przygotować się do tej ważnej, prawdziwie
wielkiej pracy, żywo sobie uprzytomniając, jaką prawdą, jaką tajemnicą wiary
mamy zająć umysł i serce, do czego w modlitwie dążyć, o co w niej szczególnie
Boga prosić. W samym rozmyślaniu biorą udział wszystkie władze duszy:
wyobraźnia, rozum, wola rywalizują niejako ze sobą, przyczyniając się każda ze
swojej strony do należytego poznania i zgłębienia prawdy. Kiedy wyobraźnia z
pamięcią silnie już ją postawiła przed okiem duszy, wtedy rozum wszechstronnie
ją bada, do wszelkich kryjówek zagląda, aż utworzywszy silny i pewny sąd,
pociąga za sobą wolę i nakazuje jej z nieubłaganą siłą kochać, co miłości godne,
nienawidzieć, co na nienawiść zasługuje. Rozum dobre poznaje, wola do dobrego
się skłania, ale z dobrych tych chęci owoc nie wyrośnie, jeżeli sam Bóg nie
oświeci tego drobnego nasionka promieniami swej łaski; z tego przekonania musi
powstać konieczna, całemu rozmyślaniu towarzysząca potrzeba bezpośredniego
odnoszenia się do Boga to z korną prośbą o oświecenie, o pomoc, o miłosierdzie,
to ze szczerym przeproszeniem za dawne uchybienia, to z innymi uczuciami,
pragnieniami, które sam Najwyższy Pan duszy poddaje. To bezpośrednie zwrócenie
się do Boga nadaje rozmyślaniu właściwą cechę modlitwy, bo to już rozmowa nie
tylko ze sobą samym, ale rozmowa z Bogiem.
Do poznania głębin własnego serca, do wykorzenienia nie
tylko grzechu, ale, o ile to możliwe, nawet jego korzeni, złych skłonności i
namiętności, służyć mają w pierwszej linii, obok rozmyślania, dwa inne
"ćwiczenia": rachunek sumienia powszechny, czyli ogólny, i rachunek
sumienia szczegółowy. Podobnie, jak modlitwa myślna, tak oba te
"rachunki" były dobrze znane w głównych swych zasadach najdawniejszym
nauczycielom życia duchownego i praktykowane przez każdego, ktokolwiek szczerze
dążył do doskonałości; ale znowu dopiero Ignacy ujął je w ścisłe przepisy,
ogólne zasady przemienił na praktyczne, do najdrobniejszych szczegółów sięgające
wskazówki. Rachunek powszechny ma na celu oczyścić duszę ze wszystkich w
ogóle grzechów i wad. Dlatego powołuje duszę dnia każdego, lub parokrotnie na
dzień, na sąd jej uczyć i myśli, słów i uczynków, smutny ten widok, połączony z
przypomnieniem kto i kogo obraził, zniewala do szczerego żalu za popełnione
uchybienia, do mocnego postanowienia poprawy na przyszłość i obmyślenia mogących
ku temu posłużyć najskuteczniejszych środków. Rachunek szczegółowy
wypowiada wojnę temu w szczególności grzechowi, czy błędowi, lub tej
namiętności, która w sercu najsilniej się rozpościera i jest źródłem innych
grzechów, prowadzi walkę o zdobycie już nie wszystkich cnót razem, ale jednej
cnoty, najbardziej na razie potrzebnej. Walka ta, wedle przepisów Ignacego, nie
ogranicza się bynajmniej na kilku chwilach zajętych przez rachunek w ścisłym
słowa tego znaczeniu, rachunek z pewnego rodzaju wykroczeń, lub aktów pewnego
rodzaju cnoty; ona obejmuje całego człowieka i do wszystkich czynności wnika.
Rano przypomnienie sobie, z jakim to błędem i w jaki sposób mamy toczyć walkę,
obwarowanie duszy przeciw nadarzającym się sposobnościom do upadku; w południe i
wieczór ścisłe obrachowanie się, czy i jakie mamy zanotować klęski, lub
zwycięstwa, czy i o ile postąpiliśmy w wytkniętym kierunku lub cofnęli się;
przez dzień cały, baczność i wytężona uwaga, aby dopełnić powziętych
postanowień, nie zejść z nakreślonej z góry drogi, a w razie potknięcia się i
upadku, czym prędzej z pomocą Bożą dźwigać się i przeprosiwszy Boga, odwagi nie
tracąc, kroczyć dalej naprzód.
Do należytego odprawiania i korzystania jak z
rozmyślania, tak z rachunków sumienia, i w ogóle ze wszystkich pobożnych
ćwiczeń, służą niemało, liczne, z zadziwiającą znajomością natury ludzkiej,
nakreślone i gorąco zalecone pomocnicze środki. Nacisk w nich, zdawałoby
się, położony jest na drobiazgi; ale jeśli gdzie i kiedy, jeżeli w życiu
fizycznym, to bardziej jeszcze w życiu duchownym widać jak wielką rolę odgrywają
pozorne drobiazgi, a doświadczenie uczy, że kto nie chce z dziecięcą prostotą
przykładać do nich wielkiej wagi, temu ani marzyć o szybkim postępie na drodze
doskonałości, ani o modlitwie gorącej, wytrwałej, skutecznej. Pomocnicze te
środki mają głównie na celu pobudzić duszę i utrzymać ją w niełatwym nieraz
skupieniu, zmusić niejako wyobraźnię i zmysły, aby nie tylko nie przeszkadzały,
lecz owszem pomagały do żarliwej modlitwy. Stąd odrębne przepisy, jak przedmiot
rozmyślania z góry obmyśleć i ku niemu zwracać myśl przez czas poprzedzający
modlitwę, jak bezpośrednio przed modlitwą do niej się gotować, stając z żywą
wiarą w obecności Bożej, uprzytomniając sobie prawdę lub tajemnicę, która ma być
przedmiotem rozmyślania, prosząc Boga o osiągnięcie odpowiedniego owocu; jakich
używać środków dla powstrzymania wyobraźni w zakreślonych granicach; jak zmysły,
oczy, język, uszy na wodzy trzymać, jak poskramiać je i umartwiać, aby niczego
do duszy nie przypuszczały co by ją mogło zamącić i od rozmowy z Bogiem
odwrócić. Nie trudno zrozumieć, jak bardzo wszystkie te środki ułatwiają
skupienie i podniesienie myśli do Boga, jaką pomoc przynoszą i jak hojną łaskę
Bożą ściągają na tego, kto z całą pokorą i prostotą wiernie się nimi
posługuje.
Rozmyślania, podwójny rachunek sumienia, dobrowolnie
przyjęte umartwienia zdążają i zdążać muszą na pierwszym miejscu do
wykorzenienia ze serca grzechu i namiętności; występują do walki przeciw tym
nieprzyjaciołom Bożej chwały i wiecznego naszego szczęścia, odprowadzającym nas
od celu, dla którego przez Boga jesteśmy stworzeni. W walce tej nie moglibyśmy
nigdy nawet zamarzyć o zwycięstwie bez pośrednictwa i pomocy Zbawiciela świata;
dopiero Chrystus, gdy na ziemię przyszedł, wskazał ludziom swym przykładem drogę
do zwycięstwa, a jednocześnie łaską swoją zwycięstwo im umożliwił i ułatwił.
Wódz to nasz, który we wszystkim, prócz grzechu, chciał się stać do nas
podobnym, wespół z nami walczy przeciw wszystkiemu złemu, wciąż przed nami idzie
i tego tylko domaga się, abyśmy wiernie, bez ociągania się szli Jego śladami. W
pierwszym okresie duchownego życia, w pierwszym "tygodniu", jak Ignacy wyraża
się, rzekł Jezus do duszy sparaliżowanej namiętnością, leżącej w grzechu:
Wstań! W okresie drugim wzywa uzdrowionego: Idź za mną! Aby iść za
tym niebieskim Wodzem, trzeba Go poznać, trzeba Mu się przypatrzeć w tajemnicach
życia ukrytego i publicznego, przypatrzeć się cnotom, których nas przykładem
swym uczy, zbadać Jego zasady, myśli, pragnienia, wniknąć w Jego sposób
myślenia, w pobudki, które kierowały Jego czynami.
To wzór. Wedle tego wzoru powinien każdy urządzić swe
życie, kto pragnie Bogu wiernie służyć i chwałę Mu oddawać, każdy, kto się
poczuwa do chęci wstąpienia w szeregi Zbawiciela świata, aby walczyć o
rozszerzenie Królestwa Bożego najprzód w duszy swej własnej, następnie w duszach
swych bliźnich. Kto już poprzednio wybrał sobie pewien stan, którego zmienić mu
nie wolno, ten ma przynajmniej, wedle wzoru, jaki nam Chrystus zostawił, życie
swe w danym stanie uregulować i zreformować; kto dopiero namyśla się, w jakim
stanie, na jakiej drodze, ma służyć Bogu, ten znajduje gotową odpowiedź w
zasadach, słowami i życiem całym głoszonych przez Boskiego Mistrza i Wodza.
Jakie to są zasady, a jakie są przeciwne im zasady świata, który od prawdziwej
drogi, prawdy i życia odciągnąć nas usiłuje, to plastycznie maluje Ignacy w
rozmyślaniu, powiedzieć by można w obrazie, przedstawiającym dwa wrogie sobie
obozy. Naczelni wodzowie tych obozów, Chrystus i Lucyfer, zwołują wojowników pod
swe sztandary, przedstawiają swe plany, swe zamiary, odsłaniają całą swą wojenną
taktykę. Duch zły, duch tego świata, roztacza złudne blaski dóbr ziemskich, od
ukochania bogactwa prowadzi do rozmiłowania się w płynących z nich zaszczytach i
jeden jeszcze krok, a pycha w towarzystwie wszystkich innych grzechów
wszechwładnie w sercu się rozsiada, despotycznie króluje. Duch dobry, duch
Chrystusowy, okazuje prawdziwą piękność i wyższość wyrzeczenia się wszystkiego
co ziemskie, co przemijające, dalej prowadzi na wyższy stopień i uczy kochać, co
człowiekowi cielesnemu jest najwstrętniejszym – cierpienie i wzgardę; z tego
zamiłowania ubóstwa i z zamiłowania upokorzeń wykwita, jak piękny kwiat, cnota
pokory, której naturalnie towarzyszą już wszystkie inne cnoty.
Kto jakkolwiek rozumie swój stosunek do swego Stwórcy,
Zbawiciela i Wodza, ten nie może ani na chwilę wahać się którą drogą iść,
któremu wezwaniu odpowiedzieć. Ale ścieżka, wskazana przez Chrystusa, jest
prawdziwie wąska, niewygodna, ale, pomimo i wbrew wyraźnemu nakazowi rozumu,
wola, serce, zmysły buntują się i zdecydować nie mogą, aby na ścieżkę tę
energicznie wstąpić i wytrwale nią podążać, ale tysiące ubocznych względów,
tysiące racyj przez niezdrową miłość własną dyktowanych, radzą odwlec
przynajmniej wykonanie powziętego postanowienia, nakłaniają do zgubnych w swych
następstwach, w gruncie rzeczy niemożliwych kompromisów.
Dla przecięcia drogi tym pokusom, dla wypróbowania
siebie, czy nie oszukujemy samych siebie, pochlebiając sobie, że chcemy istotnie
jak najlepiej i najdoskonalej Bogu służyć, każe Ignacy w osobnym,
charakterystycznym rozmyślaniu, wpatrzeć się w wizerunek trzech odrębnych typów
ludzi, zbadać ich usposobienie i charakter. Pierwsi z nich powtarzają sobie
ciągle, że chcą coś dobrego, pożytecznego uczynić, ale nigdy w tym celu ani ręką
nie ruszą; drudzy gotowi użyć jakiegoś środka, mniejsza o to, czy skutecznego,
czy najwłaściwszego, byleby ich nie kosztował wytężonej pracy i jeśli co robią,
to raczej dla przygłuszenia sumienia, niż dlatego, aby coś istotnie pożytecznego
dokonać; trzeci wreszcie chcą na serio dojść do celu, a więc chcą też na serio
chwycić się najodpowiedniejszych środków. W sprawach, w interesach ziemskich
tylko o tym trzecim rodzaju ludzi powiedzieć byśmy mogli: "oni prawdziwie chcą"
i dlatego oni tylko jedni dojdą do tego, czego chcą; czyż w sprawie postępu w
dobrem wystarczyć by miała mniej silna wola, mniej zahartowana na wszelkie
trudności?
Do tego głosu samego rozumu przyłącza się, umacniając
wolę, silniejszy głos wiary, przemawiający z Krwi Jezusowej, za nas wylanej;
otuchy dodaje obraz chwały zgotowanej przez Najwyższego Wodza tym, którzy
wiernie za Nim tu na ziemi krzyż swój dźwigali. Rozpamiętywanie gorzkiej męki
Zbawiciela stanowi trzeci etap na nakreślonej przez Ignacego drodze do
doskonałości, trzeci "tydzień", aby użyć własnego jego sposobu wyrażania się.
Jak nie zapalić się do mężnej walki z grzechem i namiętnością, patrząc na Boga
zmywającego grzech Krwią własną? jak na ten widok nie zapłonąć miłością i
wdzięcznością, nie zrozumieć ceny duszy ludzkiej i nie powiedzieć sobie z całą
mocą przekonania, że nie ma ofiary, której by dla jej zbawienia nie było warto i
nie należało ponieść?! Tym bardziej warto i należy, że za ukrzyżowaniem idzie
zmartwychwstanie. Rozpamiętywania o chwalebnych tajemnicach uwielbionego życia
Jezusowego zajmują czwarty "tydzień", przypominając i zapewniając, że kto z
Chrystusem współcierpiał, wespół też z Nim będzie uwielbiony, kto mężnie walczył
i do zwycięstwa się przyczynił, ten w tej samej mierze weźmie udział w triumfie,
w nagrodzie.
Najwyższą cnotą i koroną życia duchownego jest miłość;
pięknie też i słusznie, doszedłszy w budowie do szczytu wspaniałego gmachu
doskonałości, wieńczy go Ignacy kontemplacją o "osiągnięciu miłości Bożej".
Złota nić miłości Bożej ciągnęła się przez całe "ćwiczenia duchowne" i ze sobą
je łączyła; lecz teraz dopiero, gdy z serca już grzech się oddalił, namiętność w
niewolę wzięta, gdy nasienie cnoty, przez przykład Chrystusowy w sercu zasiane,
zaczyna owoce przynosić, – teraz dopiero ta królowa cnót wszystkich, zrzuciwszy
dotychczasowe zasłony, występuje w pełnym blasku, w niebieskiej piękności.
Dokładnie zrozumieć, czym Bóg jest dla nas, czym jest sam w sobie nie zdołamy
nigdy; ale i to, co dostępne dla ludzkiego oka, tak jest niewymownie wielkie,
podziwu godne, od Boga takie zdroje łask w przyrodzonym i nadprzyrodzonym
porządku spływają w serce człowiecze, że musi ono przejąć się miłością i
wdzięcznością bez granic.
Tak harmonijnie zamyka się cykl "ćwiczeń duchownych"
wyczerpując całą teoretyczną i praktyczną naukę doskonałości. Rozpocząwszy od
pytania: "dlaczego na świecie żyjesz?" poprowadził Ignacy duszę za Wodzem
Chrystusem, po coraz wyższych szczeblach, aż do tronu Boga, aż do tej Miłości,
która przez całą wieczność stać się ma jej "nagrodą zbytnie wielką". Przejęte
miłością serce oddaje się Bogu w zupełnej ofierze, niczego sobie nie zatrzymuje,
wszystko składa swemu Stwórcy, swemu Zbawicielowi, swemu Wodzowi: "Przyjm – woła
i błaga – i weź Panie całą wolność moją, pamięć, rozum, wolę moją i wszystko, co
mam i posiadam; Tyś mi to wszystko dał i Tobie dar Twój zwracam. Rządź wszystkim
wedle woli Swojej, bo Twoim jest wszystko. Daj mi tylko miłość i łaskę Swoją, a
dość mię wzbogacisz i niczego nadto nie pragnę!".
Na tym złożeniu całego siebie u stóp Bożych w pokornej
ofierze zakończył Ignacy "Ćwiczenia duchowne".
Już z niedostatecznego tego streszczenia poznać można,
jaką za pośrednictwem Ignacego, dał Bóg Kościołowi broń przeciw duszom
opierającym się łasce, jak potężne zostawił lekarstwo na wszystkie choroby
serca, jak niezawodny środek wskazał dla dopięcia wysokiej doskonałości.
Najlepszym dowodem i przykładem cudownych skutków rekolekcyj był sam Ignacy:
całe jego życie od pierwszych w grocie manreskiej odprawionych rekolekcyj, to
ciągłe postępowanie z doskonałości w doskonałość torem w rekolekcjach wskazanym.
Wszystkie następne jego przedsięwzięcia i czyny, budzące podziw śmiałością
nakreślonych planów, a bardziej jeszcze zadziwiające energią i niczym nie dającą
się przełamać wytrwałością w wykonaniu raz powziętych zamiarów, wzięły początek
i jak ze źródła wypłynęły z rekolekcyj. W rozmyślaniach "o Królestwie
Chrystusowym" i "o dwóch sztandarach" zarysował się już przed oczami Ignacego
plan zakonu, niby hufca mężnych rycerzy, który pod dowództwem samego Chrystusa,
bronią i w sposób przezeń przekazany – ubóstwem i pokorą zwalczać miał
nieprzyjaciół Pańskich, zdobywać całą ziemię dla Boga, "siejąc wszędzie świętą
naukę Zbawiciela". Gdy później zebrał Ignacy taki hufiec "towarzyszów
Jezusowych", cel, który im naznaczył, reguły, które im dał, były tylko
naturalnym rozwinięciem i praktycznym zastosowaniem prawd zawartych w
rekolekcjach.
Nie dziw, że Ćwiczenia duchowne, którym tyle dusz
zawdzięczało i zawdzięcza nawrócenie do Boga, zupełną zmianę życia i osiągnięcie
wysokiej doskonałości, a które na domiar są fundamentem i niby korzeniem zakonu,
mającego na celu walkę z wszystkimi bez wyjątku nieprzyjaciółmi imienia Bożego,
spotkały się i spotkać się musiały z najwyższymi pochwałami dobrych, z
nienawiścią złych i tych wszystkich, którzy dobrowolnie oczy na prawdę zamykają.
"Cokolwiek Bóg dobrego przez nas działa – pisali później do Ignacego jego
świątobliwi towarzysze – to działa za pośrednictwem rekolekcyj". "Ponieważ
Błogosławiony – czytamy w procesie kanonizacyjnym św. Ignacego – ułożył
Ćwiczenia duchowne nie będąc jeszcze z naukami obznajomionym, uznać
musimy, że Bóg sam użyczył mu rozumu i światła potrzebnego w nadprzyrodzony
sposób". Słynny Ludwik z Granady zwykł był mawiać, że całego choćby najdłuższego
życia nie wystarczyłoby, by należycie rozwinąć te wieczne, Boże prawdy, których
nauczył się w rekolekcjach. "Jeśli jest co we mnie dobrego, powtarzał często św.
Karol Boromeusz, to wszystko zawdzięczam rekolekcjom". Św. Franciszek Salezy,
dobry i doświadczony w tej mierze sędzia, zaręczał: "Ćwiczenia duchowne
więcej nawróciły grzeszników, niż zawierają w sobie liter". Ważniejszym jeszcze
od tych świadectw jest sąd Kościoła, zawarty w bulli Pawła III z 31 lipca 1548,
z góry niejako odpierający wszelkie zarzuty: "Pewną naszą wiedzą się kierując –
pisze ten papież – uznajemy, pochwalamy i powagą tego pisma naszego zatwierdzamy
nauki i powyżej wzmiankowane Ćwiczenia w ogóle i w każdym z osobna
szczególe i usilnie w Panu zachęcamy wiernych obojga płci, wszystkich
narodowości do korzystania z pobożnych tych ćwiczeń i bogobojnego tychże
odprawiania".
Taki sąd o rekolekcjach wydał Kościół, wydali święci i
najznakomitsi uczeni chrześcijańscy; sąd stwierdzany po dziś dzień tysiącami
cudów łaski Bożej, którą Bóg za pośrednictwem rekolekcyj w duszę wlewa, z
dawnych niemocy ją uzdrawia, do heroicznych czynów w służbie Swej pobudza. Czym
zresztą są rekolekcje i jakie praktyczne skutki wywrzeć mogą, to najlepiej – raz
jeszcze powtarzamy – pokaże nam dalszy ciąg życia Ignacego.
–––––––––––
Ks. Jan Badeni T. J., Życie
św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu Tow. Jezusowego. Wydanie drugie.
Kraków 1923. NAKŁADEM WYDAWNICTWA KSIĘŻY
JEZUITÓW, ss. 30-75.
Przypisy:
(1) Ekklez. II, 1.
(2) Ozeasz II, 14.
(3) Do Rzym. VII,
24.
(4) Izajasz
XXXVIII, 14.
(5) Acta
antiquissima, Boll., str. 650.
(6) Exercitia
spiritualia, De scrupulis dignoscendis.
(7) Vita
antiquissima, Boll., str. 651.
(8) I Jan. IV,
1.
(9) Mt. III,
2.
(10) Mt. V,
48.
(11) Suarez, De
religione Societatis Jesu, l. IX. Por. Meschler, Das
Exercitien-Büchlein des hl. Ignatius von Loyola.