Wewnętrzne dzieje serca miłującego i służącego Bogu, 
przedstawiają prześliczny, ale bardzo trudny do odmalowania obraz; każda barwa 
tu za słaba, w przybliżeniu zaledwie oddać może i słabe tylko dać wyobrażenie o 
owym cudownym życiu łaski Bożej, z dniem każdym w duszy rozwijającej się, 
wydającej coraz piękniejsze kwiaty, rodzącej coraz wspanialsze owoce. Trudność 
tę poznawali już pierwsi życiopisarze Świętego, chociaż obcując z nim 
codziennie, mogli zajrzeć do tajemnic jego serca, odczytać w nim niejako 
wszystkie myśli, pragnienia; szczęściem, przed trudnością się nie cofnęli, tak, 
że idąc ich śladem, możemy i my odtworzyć sobie choć w paru najgłówniejszych 
rysach obraz wewnętrznego życia Ignacego.
Źródłem cnót i czynów Świętego, myślą przewodnią jego 
życia, owym słupem ognistym, za którym szedł na puszczy tej ziemi, pewien, że 
nie błądzi, to owo z należytego zrozumienia, czym jest Bóg a czym człowiek, 
zaczerpnięte hasło, które jak zwrotka w pieśni, powtarzało się we wszystkich 
rozmowach, było osią życia całego: "Wszystko na większą służbę i chwałę Bożą". 
"Nie tylko ludzie, ale i aniołowie – pisał Święty do braci uczących się w 
Koimbrze, streszczając własne swe uczucia i zasady (1) – nic większego uczynić nie mogą, jak chwałę nieść 
Stwórcy swemu i prowadzić doń stworzenia Jego... Bo ileż to mamy powodów, 
obowiązujących nas do szukania Bożej chwały i służby! Czyż nie zły to żołnierz, 
kto nie gotów podjąć się ochotnie wszystkiego, co przynieść może chwałę jego 
Królowi?". – "Szczerze mówię – zwierza się przed bratem (2) – o tyle mogę 
kogo kochać w tym życiu, o ile to pomaga do służby i chwały Pana naszego". I 
znowu kiedy indziej napomina: "O tyle może być dla nas coś dobrego w tym życiu, 
o ile dopomaga nam do osiągnięcia przyszłego życia; o tyle złego, o ile od niego 
nas odprowadza. Tak dusza oświecona wysoko buduje swe gniazdo, niczego innego 
nie pragnąc, prócz Chrystusa i to ukrzyżowanego" (3).
Stosownie do tego hasła, nakreślił Święty plan 
postępowania ze sobą samym i plan stosunków z bliźnimi i z Bogiem. Budując 
wspaniały, sięgający w niebo gmach doskonałości, założył przede wszystkim 
głęboki fundament dwóch cnót: umartwienia i pokory, których zadaniem, jak uczą 
zgodnie mistrzowie duchownego życia, gotować grunt pod inne, wyższe, utrzymując 
ciało i duszę w należytych karbach. W pierwszych latach po swym nawróceniu kładł 
wielką wagę na umartwienie ciała, dręczył je postami, biczowaniem, 
włosiennicami; później, wśród rosnących prac i utrudniających je chorób, 
zrozumiał, że musi mieć nieco większe względy dla swego "niewolnika", jak zwykł 
był ciało swe nazywać, aby ciężar pracy wytrzymać mogło; zawsze wszakże 
postępował z nim, w ścisłym słowa znaczeniu, jak z niewolnikiem, nigdy nie 
zaprzestał licznych dobrowolnych pokut, do końca życia dozwalał ciału tego tylko 
i w takiej mierze, w jakiej większa cześć i chwała Boża tego się 
domagała.
Roztropność hamowała i ograniczała zadawane dobrowolnie 
cierpienia; tym bardziej cieszył się Ignacy, gdy sam Bóg go nimi nawiedzał; gdyż 
nie mając już wtedy wątpliwości, czy nie idzie raczej za własną, niż za Bożą 
wolą, mógł wiernie i jak najbliżej wstępować w ślady Wodza cierpiącego, Wodza 
upokorzonego. W liście do jednej z wielkich dobrodziejek zakonu, tak tłumaczy 
wagę, korzyści, myśl Bożą w zsyłanych na nas cierpieniach:
"Dowiedziałem się, że Bóg Pan nasz, nawiedził Cię 
chorobami ciała i cierpieniami duszy; dlatego nie mogąc inaczej, przynajmniej 
listem chcę Cię odwiedzić i przypomnieć Ci, że Opatrzność naszego 
najukochańszego Ojca i najmędrszego Lekarza zwykła tak sobie postępować z tymi, 
których bardzo miłuje, i że im prędzej, po tym doczesnym życiu, pragnie ich 
dopuścić do współuczestnictwa w wiecznym swym szczęściu, tym bardziej ich przez 
tego rodzaju cierpienia oczyszcza na tym świecie. Nie chce Bóg, abyśmy tu już 
znaleźć mieli zupełne zadowolenie i do świata się przywiązali; dlatego zwykł 
dodawać bodźca swym wybranym, nie tylko wzbudzając w nich pragnienie nieba, ale 
i zsyłając cierpienia. Wielce one zwiększają chwałę nam zgotowaną, jeśli je 
przyjmujemy z cierpliwością i dziękczynieniem, jak przyjmować należy dary 
ojcowskiej miłości, od której pochodzą równie boleści, jak radości, i jeżeli 
jest na tym świecie jaka droga, którą idąc, uniknąć by można cierpień i utrapień 
serca, to ta jedna tylko: staranie się o zupełne pogodzenie swej woli z wolą 
Bożą"... (4).
Godząc najściślej wolę swoją z Bożą, przyjmował Święty 
każde cierpienie, jako dar Boży, każde prześladowanie swego zakonu, jako 
szczególną, wyświadczoną mu przez Boga łaskę. "W czasie tej wiosny – donosił 
przyjacielowi (5) – raczył mię Bóg, Pan nasz nawiedzić różnymi chorobami; 
niechaj Bóg posługuje się i chorobą i zdrowiem, życiem i śmiercią nas 
wszystkich, bo jak jedno, tak drugie z równą miłością na nas zsyła, a od nas 
tylko zależy, abyśmy tych darów dobrze użyć chcieli". Po otrzymaniu smutnych 
wieści o groźnym prześladowaniu, wybuchłym przeciw zakonowi w Saragossie, znowu 
słowa podzięki cisną mu się pod pióro: "Wszystko razem wziąwszy, mieliśmy tu 
niemałą sposobność oddania chwały Bogu Panu naszemu i podziękowania Mu, że nas 
nawiedzić raczył" (6). "Listy Wasze nastręczyły nam niemałą sposobność do 
wychwalania Boga Pana naszego, iż uznał nas za godnych skosztowania cierpienia i 
krzyża Swego, a zarazem użyczył nam odwagi i cierpliwości do noszenia go" 
(7). 
"Wtedy dopiero – mawiał czasami z uśmiechem do towarzyszów – zacząłbym się bać o 
nasz zakon, gdyby mu zabrakło prześladowań i cierpień; byłby to znak, żeśmy 
zleniwieli w służbie Pańskiej i że jak szatan, tak świat nawet uwagi na nas nie 
zwracają". Stała też to, do dziś wiernie przechowana tradycja między duchownymi 
synami Ignacego, że on to wyprosił im od Boga, aby nigdy nie zgnuśnieli zbyt 
długo trwającym, żadną chmurą nie zaćmionym powodzeniem, że zawsze, jeśli nie w 
tym, to w innym kraju lub mieście wystawieni będą na prześladowanie. Istotnie, 
historia półczwarta wieku potwierdza w całej pełni tę pobożną, duchowi i naukom 
Świętego tak bardzo odpowiadającą tradycję.
Umartwienie, sięgające do najskrytszych zakątków serca i 
duszy, brało pod swą władzę wszystkie czyny, uczucia, pragnienia, myśli. Ignacy 
był z natury nadzwyczaj żywym; wrażliwy jego umysł łatwo za dawnych żołnierskich 
czasów zapalał się i unosił. Później cnota tak wszechwładnie zapanowała nad jego 
temperamentem, że przyjaciele, nawet doktorzy uważali go raczej za flegmatyka i 
temu się tylko dziwili, jak złączyć umie spokój rozlany w postaci i ruchach z 
energią objawiającą się w czynach. Największa, najsłuszniejsza zdawałoby się 
boleść, ale przeszkadzająca do pracy na większą chwałę Bożą, ustępować musiała, 
gdy rozum powiedział: "Bóg tak chce!". Razu pewnego zastanawiał się Ignacy nad 
pytaniem, czy i jakie nieszczęście mogłoby mu odebrać spokój, polegający na 
silnym przekonaniu, że pragnie i czyni co może, aby być dobrym dzieckiem Bożym, 
a Bóg się nim, jak dzieckiem swym opiekuje. "A gdyby – zapytał sam siebie – 
zakon założony z tylu trudami, który tyle już na chwałę Bożą zdziałał, nagle 
rozwiązany został, wniwecz by się obrócił, czy potrafiłbym wtedy zachować pokój 
serca?". – I po chwili namysłu, tak sam na pytanie to odpowiedział: "Jeśli tylko 
rozwiązanie to nastąpiłoby nie z mojej winy, natenczas, zdaje mi się, że 
zwróciwszy myśl do Boga, wróciłbym po kwadransie modlitwy do zupełnego spokoju: 
Pan Bóg dał, Pan Bóg wziął, niech zawsze i wszędzie imię Jego będzie 
błogosławione!".
Tak doskonałe i heroiczne panowanie nad sobą i trzymanie 
na wodzy przez ciągłe umartwienie wszystkich żądz, uczuć, pragnień, byłoby 
niemożliwe, gdyby nie towarzyszyła mu na każdym kroku, w miłą oczom Bożym 
jedność się łącząc, równie doskonała pokora. "Nic nie zbudujecie trwałego i 
dobrego – zwykł był napominać zakonnych towarzyszów, wysyłając ich do pracy w 
winnicy Pańskiej – jeżeli budować nie będziecie na fundamencie pokory!". Jako 
ogólną, długim doświadczeniem stwierdzoną zasadę, stawiał: "Tam się nam lepiej 
zazwyczaj powodzi, dokąd zaszedłszy drogą pokory, rozpoczynamy pracę bez 
wielkiego hałasu i stopniowo ją rozwijamy" (8). Rozwijając 
praktycznie tę zasadę, polecał ją z takim naciskiem równie św. Franciszkowi 
Ksaweremu i Rodriguezowi, gdy wysyłał ich do Indyj i do Portugalii, jak 
Salmeronowi i Broetowi przed irlandzką wyprawą, Laynezowi udającemu się na Sobór 
Trydencki, jak w ogóle wszystkim towarzyszom w Niemczech, we Włoszech, w 
Czechach, w Hiszpanii, aby rozpoczynali swe prace od uczenia dzieci katechizmu i 
obsługiwania chorych po szpitalach, aby nie wstydzili się sami chodzić od domu 
do domu i prosić o kawałek chleba dla siebie i dla biednych, którzy sami żebrać 
się wstydzą lub nie mogą. Polecał upokarzające te zajęcia i słowem i pismem, a 
bardziej własnym przykładem, nie usuwając się, mimo tak licznych i ważnych 
zajęć, od najniższych usług w domowej kuchni i po szpitalach i od wykładania 
dzieciom katechizmu po kościołach i ulicach.
Jasne poznanie własnej nicości i ciągłe dobrowolne 
upokorzenia wyrobiły w Ignacym głęboką pokorę, jaką w takim stopniu Bóg obdarzył 
chyba niewiele dusz szczególnie wybranych. Przez przeciąg wielu lat przed 
śmiercią nie doświadczał nigdy nawet najmniejszej pokusy próżnej chwały i sam 
zwierzył się zaufanemu przyjacielowi, że jest to grzech, którego z łaski Bożej 
najmniej się lęka.
"Przypominam sobie, opowiada Ribadeneira, słowa, które 
dnia pewnego do mnie wyrzekł: Prosić będę Pana naszego, aby ciało moje po 
śmierci rzucono na stos gnoju i aby tam stało się pastwą ptaków i psów; sam 
jestem gnojem, jakaż więc słuszniejsza kara spotkać by mię mogła za tyle mych 
grzechów?... Uważałem też częstokroć, gdy trafiło się w rozmowie wspomnieć o 
korzyściach i pożytkach przez zakon nasz przynoszonych, albo o czymś podobnym, 
co się chwały jego tyczyło, jak łzami się zalewał i jak się wstydził. Laynez, 
słysząc od jednego z naszych, jakoby Ignacemu dał Bóg na stróża Archanioła 
(9), 
gdy go zapytał po przyjacielsku, czy to prawda, żadnej od niego nie otrzymał 
odpowiedzi; Ignacy tylko zarumienił się i na twarzy zmienił i tak się zawstydził 
i przeląkł, jak – wedle wyrażenia się Layneza – przelękłaby się uczciwa panna, 
znalazłszy się niespodzianie wobec nieznajomego mężczyzny. Często się też 
trafiało, iż pytany o rzeczy, które z chwałą jego były złączone, nie inaczej 
odpowiadał, tylko rumieniąc się i milcząc".
"Słyszałem go – ciągnie dalej kochający uczeń i 
powiernik Świętego – jak mówił, że pobudkę do cnoty brał ze wszystkich 
domowników, a tylko samemu sobie się nie podobał... Gdzie sprawa nie była jasna 
i oczywista, łatwo na zdaniu drugich przestawał. Życzył sobie tego, aby u 
wszystkich był w pośmiewisku i gdyby uczynić to mógł, czego pragnął, chętnie by 
nago, błotem tylko i plugastwami okryty, po ulicach chodził, aby go wszyscy 
uważali za szaleńca i głupiego. Ale pragnienia te hamowała miłość i wzgląd na 
dobro bliźnich, którym, aby mógł pożyteczniej służyć, oko mieć musiał na 
zachowanie własnej powagi. O rzeczach, odnoszących się do siebie samego, bardzo 
rzadko mówił i tylko wtedy, gdy ważna jaka przyczyna to nakazywała, na przykład 
dla uspokojenia i pociechy tych, którzy radzili się go w dolegliwościach swoich, 
lub dla dodania ducha braciom i zachęcenia ich do ponoszenia wszelkiego rodzaju 
trudności, i to rzadko, i w pierwszych latach istnienia zakonu, poczym w dziwnym 
milczeniu w sobie się pogrążał, z większą siłą w ten sposób nauczając" 
(10).
Wewnętrzna pokora, przenikająca życie całe, ujawniała 
się na zewnątrz, ciągnącą mimo woli do Boga skromnością w ruchach, ułożeniu, w 
całej postawie. Św. Paweł napominał i zachęcał pierwszych chrześcijan: 
Skromność wasza niech będzie wiadoma wszystkim ludziom: Pan blisko jest 
(11); 
Ignacy powtarzał uczniom swoim to 
napomnienie i słowami i o wiele wymowniej własnym przykładem. Pamięć na 
"bliskość", na ciągłą obecność Bożą, nakazywała mu zawsze i wszędzie zachowywać 
się tak, jak zachowuje się sługa w obecności swego pana; rozumna gorliwość o 
zbawienie dusz ludzkich uczyła go, że skromność chrześcijańska skuteczniej 
nieraz do serc przemawia, niż najpiękniejsze kazanie. Powodując się tym 
przeświadczeniem, ułożył Święty dla zakonu swego szereg osobnych reguł "O 
skromności", w których, słusznie powiedzieć można, zdjął najdokładniejszą kopię 
z własnego swego sposobu postępowania. Drobne to zdawałoby się przepisy, 
określające, jak trzymać ręce, głowę, gdzie oczy w czasie rozmowy kierować, jak 
zwyczajnie spuszczone je trzymać, jak mówić i chodzić; – drobne przepisy, ale 
kto choć pierwsze kroki w życiu duchownym uczynił, ten wie dobrze, ile zależy od 
wiernego trzymania się tego, jak pięknie go nazwano, "kodeksu dobrego, 
chrześcijańskiego wychowania", od ilu pokus i upadków on chroni, ilu 
niebezpieczeństwom drogę zamyka! Toteż nie ma podobno w ostatnich trzech wiekach 
wybitniejszego mistrza życia duchownego, któryby nie przyswoił sobie w całości, 
lub przynajmniej w zasadniczych rysach "Reguł skromności", ułożonych przez 
Ignacego i nie polecał ścisłego ich zachowania wszystkim, którzy pragną 
postępować drogą doskonałości.
Nieraz światowi ludzie, po niedługiej rozmowie z 
Ignacym, ukryć nie mogli, jak potężny wpływ na nich wywarła jego skromność, 
widoczny znak głębokiej pokory, wyciśnięta na obliczu, na każdym poruszeniu. 
Prawda, że i każda rozmowa, którą prowadził, jeden tylko miała cel: chwałę Bożą 
i korzyść dusz. Jednemu z Ojców, który skarżył mu się, że raz po raz odwiedzają 
go różni goście, zabierając mu czas i spokój umysłu rozmowami swymi, dał 
następujące, praktyczne wskazówki: "Tych, którzy przychodzą do ciebie, żądając 
pomocy i pociechy duchownej, przyjmuj z wielką miłością; ale poprzednio, gdy 
idziesz do nich do furty klasztornej, wzbudź zawsze akt strzelisty, prosząc 
Boga, aby ci dozwolił pomóc tej duszy. Następnie wszystkie myśli i słowa twoje 
niech zdążają wyłącznie do duchownego dobra tego, kto cię odwiedza, a w ten 
sposób nie tylko sam szkody na duszy nie poniesiesz, ale przeciwnie niemało 
skorzystasz. A choćbyś nawet czuł się mniej z Bogiem złączonym, nie tak 
spokojnym jak poprzednio, nie obawiaj się, nie trwóż się: rozproszenie, któreś 
ściągnął na siebie, pracując dla chwały Bożej, nie może zaszkodzić ci. Tych zaś, 
którzy przychodziliby i opowiadali ci nowinki i niepotrzebne plotki, staraj się 
skierować na rozmowę o śmierci, o szkaradzie grzechu, o obrazie Bożej, o sądzie, 
rachunku sumienia, spowiedzi itd.; i ilekroć powrócą wracaj i ty do tego tematu. 
Kto zechce dla duszy pożytek odnieść, powróci do ciebie; kto nie zechce, w 
pokoju cię zostawi, więcej nie wróci i nudzić cię nie będzie".
Poważne, pełne prostoty, ale i świętego zapału słowa 
Ignacego, szły prosto do serca, kruszyły je i przetwarzały. "Wiele można by, 
zaręcza Ribadeneira, przytoczyć przykładów na okazanie, jaką moc dawał Bóg jego 
słowom". Jeden z tych przykładów powtórzymy, trzymając się toku opowiadania, 
najlepiej obznajomionego z życiem Ignacego, długoletniego jego 
powiernika:
"Kiedy w Rzymie niecni oszczercy rzucili tyle haniebnych 
potwarzy na Świętego i jego towarzyszów, uwierzył tym baśniom między innymi Jan 
Dominik de Cuppis, kardynał i dziekan świętego kolegium i przestrzegł 
przyjaciela swego i krewnego, Kwiryna Garzonio, aby się pod żadnym warunkiem z 
Ignacym nie wdawał, bo to człowiek zły, niebezpieczny, który ściągnąć nań może 
największe nieszczęścia. Kwiryn, wielki dobroczyńca i zwolennik zakonu i 
Ignacego, próbował wziąć go w obronę, zaręczał, że dokładnie i długo 
przypatrywał się jego sposobowi życia i odniósł tylko największe 
zbudowanie.
«Mocno się mylisz, odparł kardynał, i nie dziwię się 
temu; nie mogłeś naturalnie słyszeć tego wszystkiego o tych ludziach, co mnie 
donoszą; stroją się oni w pozory pobożności, ale w gruncie i czynami swymi z 
prawdą wojują. Łatwo uciec przed wilkiem, gdy jako wilk się przedstawia; ale 
kiedy wilk przybierze owczą skórę, wtedy trudno go poznać, trudno przed nim 
umknąć».
Zmieszany i zatrwożony tymi słowami wierny przyjaciel 
przyszedł do Ignacego i wszystko z kolei opowiedziawszy, zapytał, co dalej 
robić? Święty, słuchając tego opowiadania, nie stracił ani na chwilę zwykłej 
pogody i spokoju: «Bądź spokojny, rzekł, kardynał błędną swą opinię, powziętą w 
najlepszej myśli, płynącą z nieświadomości właściwego stanu rzeczy, porzuci 
natychmiast, skoro o prawdzie się dowie i niechęć swą dla nas zamieni w stałą 
przyjaźń. Nie on sam tak sądzi i nie jego w tym wina, ale tych, którzy 
powodowani albo nieprzyjaźnią, albo też może nieroztropną gorliwością o chwałę 
Bożą, rozsiewają tego rodzaju pogłoski... Pomodlimy się: w milczeniu i w nadziei 
w pomoc Bożą będzie nasza siła; my milczeć będziemy, a Bóg już sam za nas 
przemówi».
Tymczasem kardynał występował raz po raz wobec Kwiryna 
przeciw Ignacemu, powtarzając z coraz większą siłą uczynione poprzednio zarzuty. 
Kwiryn widząc, że sam nie zdoła oczernionego obronić, poprosił kardynała, aby 
dla gruntownego zbadania całej sprawy, rozmówił się kiedy wprost z Ignacym, bo – 
jak słusznie przedstawiał – nie godzi się człowiekowi rozumnemu potępiać kogoś, 
nie wysłuchawszy go wprzód i nie wiedząc, czy i jakie może przywieść dowody na 
swoją obronę. «Posłucham go chętnie, odparł kardynał, byle do mnie przyszedł i 
tak z nim postąpię, jak na to zasługuje». Istotnie w oznaczony dzień przyszedł 
Ignacy do kardynała i rozmawiał z nim sam na sam mniej więcej dwie godziny. A 
taka była moc w słowach Ignacego, taka siła i jasność, że kardynał zupełnie 
przekonany, do nóg mu upadł, o przebaczenie prosił, następnie z wielką 
łaskawością i dobrocią do drzwi odprowadził i stawszy się odtąd najwierniejszym 
przyjacielem zakonu, przysyłał regularnie co tydzień pewną wyznaczoną jałmużnę z 
chleba i wina".
Święty mówił zawsze krótko, treściwie, z wielkim 
spokojem, nie mieszając nigdy kilku przedmiotów naraz, ale dopiero po zupełnym 
wyczerpaniu jednego przechodził do następnego. Dla serc dręczonych niepokojem 
słowo jego było prawdziwą oliwą, gojącą rany i ból kojącą. "Znam kogoś, opowiada 
znowu Ribadeneira, żyjącego jeszcze w zakonie naszym, który przyszedł do 
Ignacego tak zatrwożony, strapiony, zbolały, że w żaden sposób uspokoić się nie 
mógł, zaledwie duszę swą przed Świętym otworzył, na jedno jego słowo wielka 
burza uspokoiła się i po dziś dzień jest wolny od tych cierpień i pokus. Znam i 
drugiego, również żyjącego jeszcze, którego ogarnęła taka straszna i dziwna 
bojaźń, że i własnego cienia swego się lękał. Kilku słowami uwolnił go Ignacy 
raz na zawsze od tej bojaźni i dawny spokój w sercu przywrócił".
Dokładny wizerunek miłości bliźniego, ożywiającej serce 
sługi Bożego, musiałby z natury rzeczy obejmować całe jego życie, od pierwszej 
chwili, gdy w Loyoli, gdy dokładniej w Manrezie zrozumiał nieskończoną cenę 
duszy Krwią Chrystusową odkupionej. Kochał bliźniego całym gorejącym swym sercem 
i niczego nie żałował, aby każdemu otworzyć drogę wiodącą do wiecznego 
szczęścia, aby wszystkim dać poznać skarby miłości Bożej, która jemu samemu 
ziemię już w niebo przemieniła. Ta miłość Boża, szczyt wspaniałego gmachu 
doskonałości, najpiękniejsza perła w bogatej koronie, była najsilniejszym 
bodźcem do wszystkiego co piękne, wzniosłe i Bogu miłe, była osłodą we 
wszystkich cierpieniach, zadatkiem i zapewnieniem wiecznej nagrody. Ignacy mógł 
być dla siebie tak twardym, tak pokornym, tak mało wymagającym, mógł mieć dla 
wszystkich ludzi tak szeroko otwarte serce, tak współczuć z ich potrzebami i tak 
niezmiernie wiele dla dusz ich czynić, bo najściślej był złączony ze źródłem 
wszelkiego dobra i wszelkiej cnoty, Bogiem swym i Stwórcą, z Ukrzyżowanym dla 
dusz ludzkich, niebieskim swym Wodzem.
Kto kogo gorąco miłuje, ten pragnie jak najczęściej i 
jak najdłużej z nim przebywać; istotnie rozmowa z Bogiem w modlitwie była dla 
Ignacego osłodą życia, najsilniejszym wzmocnieniem w pracach, największą i 
najskuteczniejszą pociechą w przeciwnościach. Co godzinę odrywał się na chwilę 
od najważniejszych nawet zajęć, aby przypatrzyć się swemu sumieniu, zażądać od 
niego surowego rachunku i przeprosić Boga za możliwe uchybienia. W pokorze swej, 
rozpamiętywując zwłaszcza winy swej młodości, zalewał się gorzkimi łzami i 
prosił Boga, aby mu za karę ujął nieco z hojnych duchownych pociech, aby lepiej 
mógł się przekonać o swej nicości i złości. "Lecz Pan, jak sam o tym mówił, tak 
się ze mną łaskawie i miłosiernie obchodzi, że im niegodniejszym czuję się Jego 
łask, tym obficiej wylewa na mnie skarby niebieskich swych słodyczy". Kiedy mu 
czasem wspomniano o nadzwyczajnych łaskach, jakich doświadczał na modlitwie, o 
szczególnym, użyczonym mu darze rozmawiania z Bogiem, spuszczał oczy i 
odpowiadał zawstydzony: "To dla wielkiej mej słabości użyczył mi Pan tego daru, 
bo widział, że do niczego już teraz nie jestem zdolny i że jeżeli i modlić bym 
się należycie nie mógł, zawadzałbym tylko w zakonie".
Jaki to był dar i jak blisko pozwalał Bóg słudze swemu 
do siebie się zbliżać, to pokazywało się najwidoczniej, gdy odprawiał Mszę św. 
Twarz jego jaśniała wtedy niebieskim jakimś ogniem, serce jakby wyrywało się do 
Boga, którego w rękach swych trzymał, łzy do oczu się cisnące, choć całą siłą 
woli zatrzymywane, zdradzały gorące uczucia duszy. Czasami uczucia te tak silnie 
się odzywały, że przyprawiały Świętego o niemoc, o chwilowe omdlenie. Z podobną, 
o ile przynajmniej na zewnątrz się objawiała, gorącością ducha odmawiał pacierze 
kapłańskie. Często obfitość łez tłumiła słowa i zmuszała do przerywania psalmów, 
niejednokrotnie przeszedł dłuższy czas zanim Ignacy, zdoławszy otrząść się z 
tego nadmiaru niebieskich pociech, zdołał jeden psalm ukończyć. Łzy hojnie 
wylewane osłabiły wreszcie wzrok do tego stopnia, że trudno mu było czytać i że 
nawet wskutek tego otrzymał pozwolenie od Ojca Świętego, by brewiarz mógł 
zastępować innymi modlitwami.
Nie tylko przy Mszy św., przy dłuższych rozmyślaniach, 
przy kapłańskich pacierzach gorzał w sercu Ignacego wewnętrzny żar miłości, 
podnoszący duszę, ale osłabiający ciało, w każdej choć najkrótszej modlitwie, 
serce jego stawało natychmiast w obecności Stwórcy, zapominając o wszystkim, co 
ziemskie. Gdy przed jedzeniem stół błogosławił, gdy po jedzeniu dziękował za 
otrzymane z Opatrzności Bożej dary, gdy pracę jakąś krótkim aktem strzelistym 
rozpoczynał, lub kończył, tak od razu myśl jego i uczucie do Boga się wznosiły, 
jak gdyby na Niego twarzą w twarz patrzył. Bracia zakonni słyszeli nieraz, jak 
przechodząc z jednego miejsca do drugiego, szeptał z rozpromienionym wzrokiem: 
"Czegóż o Panie! oprócz Ciebie pragnę, albo pragnąć mogę?". Kiedy indziej, kiedy 
widzieli na jego twarzy wyrytą szczególną radość i jakby jakąś jasność z niej 
płynącą, mówili do siebie: "Ojciec nasz z modlitwy wraca; nie może powstrzymać 
przepełniającego duszę wesela, że na rozmowę z Bogiem iść może!".
Jak wielu innych towarzyszów, tak szczególnie Laynez 
starał się, jak mógł najczęściej, przypatrywać się modlącemu Świętemu, bo sam 
ten widok zapalał w nim pobożne uczucia i do nabożeństwa pobudzał. Oto 
nakreślony przezeń obraz mistrza, zatopionego w modlitwie:
"Często modlił się na tarasie, gdzie bez przeszkody mógł 
się w niebo wpatrywać. Najprzód stał przez chwilę bez ruchu z oczami utkwionymi 
w firmament niebieski; potem klękał i Bogu cześć oddawał, następnie, z powodu 
nadwątlonych sił, siadał z głową odkrytą na niskiej ławeczce i natychmiast 
strumienie łez płynęły mu cicho z oczu, spokojnie, bez łkania, bez poruszenia 
ciała. Żaden z jakiejkolwiek przyczyny pochodzący hałas, żadne pod oczy 
podsuwające się roztargnienie, jeśli bez winy jego się nadarzyło, nie 
przeszkadzało mu ani na chwilę w modlitwie; najcichszy szept, jeśli mógł mu 
przedtem zapobiec, odrywał myśl od Boga. Tak nie zewnętrzne roztargnienie, ale 
wewnętrzna wina psuła modlitwę".
Przeciw roztargnieniom walczył z heroizmem, 
przypominającym bohaterskie walki dawnych pustelników. Razu pewnego, kiedy się 
modlił w swoim pokoiku, przyszedł zakonny braciszek i kilkakrotnie do drzwi 
zapukał. Święty sądząc, że chodzi może o jakąś nagłą i wielkiej wagi sprawę, 
przerwał modlitwę, otworzył drzwi i zapytał braciszka, czego chce o tak 
niezwyczajnej porze. "Oto Ojcze, odparł tenże, listy, które przyniesiono do 
Ciebie ze stron Twych rodzinnych, od krewnych Twoich". Ignacy odebrał listy i 
słowa nie mówiąc rzucił je, nieotwarte, nieprzeczytane, w płonący właśnie na 
kominku ogień. "Nie chciałem i nie mogłem dozwolić – tak później postępek ten 
swój tłumaczył – aby ziemskie myśli i uczucia wtargnęły do duszy i przeszkadzały 
jej w najważniejszej tej sprawie, w obcowaniu z Bogiem. Od tylu lat porzuciłem 
krewnych dla Boga; gdybym teraz był listy od nich odczytał, powróciłbym do nich 
myślą, serce zaniepokoiłoby się ich troskami i smutkami i mniej byłoby sposobne 
do szukania wyłącznie i z natężeniem wszelkich sił chwały Bożej. Kto raz poszedł 
za Chrystusem, temu wstecz nie wolno oglądać się, kto z najwyższym Królem 
rozmawia, temu nie wolno w tym czasie ucha nadstawiać na to, co mu szeptają jego 
słudzy".
Z ustaw spisanych przez Świętego, z jego listów i 
napomnień widać, jak niezmierną wagę przykładał do szczerej, gorącej modlitwy. Z 
drugiej wszakże strony przypominał z naciskiem, że i modlitwa, choć jej cena i 
korzyść dla duszy jest tak wielką, nie jest bynajmniej ostatecznym celem życia, 
ale tylko jednym z potężnych środków w służbie Bożej; że zatem myliłby się 
bardzo, kto uwiedziony słodyczą modlitwy, zapominałby dla niej o swych innych 
obowiązkach; że widocznie źle modliłby się i sam by tylko siebie łudził, kto z 
modlitwą nie łączyłby gruntownego umartwienia swych zmysłów, woli i rozumu. Gdy 
raz jeden z towarzyszów, chwaląc jakiegoś zakonnika, wyraził się o nim: "To mąż 
wielkiej modlitwy", Ignacy zmienił to określenie na inne, dokładniej 
charakteryzujące gruntowną cnotę: "Mąż to wielkiego umartwienia". Jako ogólną 
zasadę dla zakonu swego stawiał: "Pragnieniem naszym jest, aby wszyscy 
członkowie Towarzystwa naszego takim duchem byli ożywieni, iżby nie mniejsze – o 
ile możliwa – czuli nabożeństwo w jakim bądź zajęciu, nakazanym przez miłość i 
posłuszeństwo, niż w modlitwie i rozmyślaniu, ponieważ wszystko czynić jedynie 
powinni w miłości i służbie Boga Pana naszego" (12). Każde zajęcie 
dla chwały Bożej podjęte, z myślą o Bogu wykonywane, to modlitwa w 
najprawdziwszym słowa znaczeniu. "Uczniowie nasi przy pracy i nauce mogą umysł 
do Boga wznosić; a wszystkie ich sprawy, gdy je skierują do służby Bożej, będą 
modlitwą. Pamiętać o tym winni wszyscy członkowie Towarzystwa, którym prace 
miłością nakazane nie dozwalają na dłuższe modlitwy, niech nie myślą, że mniej 
się Bogu podobają, oddając się tym pracom, niż gdyby oddawali się modlitwie" 
(13).
Pamiętał o tym na pierwszym miejscu sam Święty i z 
pamięci o tej prawdzie, czerpał pociechę wśród tylu rozlicznych zajęć, którym, 
pojąć niełatwo, jak siły jednego człowieka zdołały sprostać, jeżeli sprostały, 
to właśnie dlatego, że wszystkie te zajęcia były ciągłą modlitwą, łączyły się w 
jeden prześliczny hymn na chwałę Bożą; że każda myśl, uczucie, poruszenie 
Ignacego dążyły wprost, na prawo, ni na lewo nie zbaczając, do wytkniętego celu, 
wyrażonego w przyjętym przezeń haśle: "Wszystko na większą chwałę Bożą!". 
Wszystko mu służyło do tej większej chwały Bożej; wszystko, co zobaczył, 
usłyszał, odczuł, prowadziło serce i myśl jego do Boga, a tym samym zamieniało 
się w najczystsze złoto modlitwy. Piękność przyrody odkrywała mu rąbek 
nieskończonej piękności Stwórcy; gwiaździste niebo, któremu tak lubił się 
przypatrywać, mówiło mu o potędze, o wszechmocy Tego, który je słowem swym do 
istnienia przywołał; skarby dobroci, miłosierdzia, ukryte w sercach ludzkich, 
pobudzały do chwalenia miłosiernego Pana, który raczył iskry te wzbudzić i 
rozpalić.
Wciąż zajęte Bogiem serce musiało tęsknić do 
doskonalszego złączenia się z przedmiotem swej miłości, do oglądania niebieskiej 
Światłości, której kilka promyków – tyle, ile oko ludzkie w tym życiu znieść 
zdoła – napełniało duszę taką nadziemską jasnością i weselem. Kiedy, pytał ze 
łzami, pozwolisz mi o Boże, o jedyne Dobro i Miłości moja, pójść do Ciebie? I za 
Pawłem św. powtarzał: Kto mię wybawi od ciała tej śmierci? Pragnienie 
mam rozwiązanym być i być z Chrystusem (14). Pragnienie to tak było gorące i serdeczne, że ilekroć 
pomyślał o szczęśliwej chwili, w której będzie mógł wreszcie ziemię pożegnać, a 
Boga powitać, zalewał się łzami, świadkami wewnętrznego wesela. Dla większej 
chwały Bożej gotów był wszystko, gotów był niejako własną duszę poświęcić; sam 
raz powiedział – idąc znowu śladami wielkiego Apostoła narodów – że gdyby Bóg 
dał mu do wyboru: albo umrzeć natychmiast z zapewnieniem zbawienia wiecznego, 
albo dłużej żyć i dla chwały Bożej jeszcze wiele zdziałać, choćby bez tego 
zapewnienia, nie wahałby się ani na chwilę i obrał dalsze życie i pracę. Był, i 
za największe szczęście uważał, że mógł być, wedle własnego swego wyrażenia, 
niewolnikiem zaprzedanym w wieczystą służbę Boga swego i Pana, ale właśnie 
dlatego, że był dobrym i wiernym sługą, tym żywsze być musiało, choć rozumem 
kierowane, heroicznym wysiłkiem woli poskramiane pragnienie usłyszenia 
błogosławionego wezwania: Chodź, sługo, dobry i wierny!
Zadanie, które Bóg Ignacemu zlecił, już było spełnione; 
postanowienia manreskie przemieniły się w czyn; liczna a bitna armia 
"Towarzyszów Jezusowych" powołana do życia za pośrednictwem Świętego, broniła 
zwycięsko zagrożonych granic Królestwa Chrystusowego, rozszerzała je we 
wszystkich częściach świata, a sama z dnia na dzień rosła w liczbę i siłę. 
Dziękując Bogu w pokorze, że ponad wszelkie możliwe oczekiwania ludzkie dozwolił 
temu ziarnu gorczycznemu wyróść w tak piękne drzewo, osłaniające cieniem swym 
tyle dusz nieśmiertelnych, wielbiąc Pana za nieskończone miłosierdzie Jego, mógł 
teraz Ignacy wołać i całym sercem wołał z Symeonem: Puść, Panie, sługę Twego 
w pokoju! – I wysłuchał Bóg wreszcie tej kornej, a tak gorącej prośby; 
żołnierza swego z pola zwycięskiej walki po nagrodę odwołał!
–––––––––––
Ks. Jan Badeni T. J., Życie 
św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu Tow. Jezusowego. Wydanie drugie. 
Kraków 1923. NAKŁADEM WYDAWNICTWA KSIĘŻY 
JEZUITÓW, ss. 308-328.
Przypisy:
(1) 7 maja 1547. Cartas, 
t. I, l. 106.
(2) Do Marcina 
Garcia de Onaz r. 1532. Cartas, t. I, l. 3.
(3) Do księcia Askaniusza 
Colonny, 20 kwietnia 1543. Cartas, t. I, l. 42.
(4) Do Marii del Gesso, 20-go 
stycznia 1554 r. Cartas, t. IV, l. 414.
(5) Do Aleksego Fontana, 4 
października 1559. Cartas, t. IV, l. 553.
(6) Do Mendozy, urzędnika w 
Saragossie, 26 listopada 1555 r. Cartas, t. VI, l. 743.
(7) Do O. Al. Ramon, przełożonego 
w Saragossie, 26 listopada 1555 r. Cartas, t. VI, l. 744.
(8) Do Hektora Pignatelli.
(9) W żywotach Świętych czytamy 
niejednokrotnie, że gdy doszli do pewnego stopnia doskonałości, Bóg dawał im 
stróża i opiekuna z wyższej hierarchii duchów niebieskich. Tak np. czytamy o św. 
Franciszce Rzymiance, św. Piotrze Kanizym itd.
(10) Żywot Ignacego 
Lojoli. W Krakowie 1593. Księgi V, rozdział III.
(11) Do Filip. IV, 5.
(12) Do O. Urbana Fernandeza, 1 
czerwca 1551 r.
(13) Do O. Kaspra Barceusza, 24 
grudnia 1553.
(14) Do Rzym. VII, 24. Do Filip. 
I, 23.