Zniewolony widoczną wolą Bożą, musiał Ignacy przyjąć
urząd generała założonego przez siebie zakonu, ale był to dla niego bardzo
ciężki krzyż; w pokorze swej był przekonany, że nie dorósł do tak trudnego
zadania, że kto inny na jego miejscu mógłby się z niego wywiązać z daleko
większym pożytkiem i z większą chwałą Bożą. Myśl ta nie dawała mu spokoju. Kiedy
zakon, po powtórnym potwierdzeniu przez Juliusza III, silniej jeszcze został
umocniony, kiedy już na całym niemal świecie zapuścił korzenie, zdawało się
Świętemu, że wolno mu wreszcie spełnić dawne pragnienie i w inne, godniejsze
ręce złożyć poruczoną sobie władzę, a samemu usunąć się do cichego jakiego
zakątka, gdzie nieznany, mógłby bez przeszkody z Bogiem rozmawiać, o duszy swej
myśleć. W tym celu zawezwał z końcem 1550 r. poważniejszych i starszych Ojców ze
wszystkich zakonnych prowincyj do Rzymu i wobec nich odczytał następujące
oświadczenie, datowane 30 stycznia 1551 r.:
"W obliczu Stwórcy i Pana mego, który mię kiedyś osądzić
ma na całą wieczność, prawdą się kierując i od wszelkiego zamieszania wolny,
powiem, o ile czuję i rozumiem, com postanowił na większą cześć i chwałę Bożego
Majestatu, po wielomiesięcznym i wieloletnim rozważaniu i zastanawianiu się z
zupełnym i wewnętrznym i zewnętrznym spokojem".
"Przypatrując się licznym mym grzechom i ułomnościom i
tylu słabościom duszy i ciała, przyszedłem wielokrotnie do zupełnego
przekonania, że brakuje mi niejako w nieskończonym stopniu siły do dźwigania
ciężaru, który obecnie, z polecenia Towarzystwa, zarządzając nim, dźwigać muszę.
Dlatego pragnę w Panu naszym, aby sprawa ta poddaną została dojrzałej rozwadze i
aby kto inny został wybrany, który lepiej, lub przynajmniej nie tak źle, jak ja,
mógłby rządzić Towarzystwem i aby mu urząd ten został zlecony. I nie tylko to
jest moim życzeniem, ale sądzę nadto na dostatecznych powodach opierając się, że
należy ciężar ten złożyć nie tylko na kogoś, kto lepiej, lub nie tak źle go
dźwigać będzie, ale na kogoś, kto w tej samej mierze, co i ja, mógłby mu
podołać. Rozważywszy to wszystko, składam swój urząd i zrzekam się go bez
żadnych zastrzeżeń i warunków w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, jednego Boga,
Stwórcy mojego; i proszę i błagam w Panu naszym z całej duszy równie profesów,
jak i wszystkich, których profesi na naradę zechcą zawezwać, aby przyjęli to
moje zrzeczenie się, tak przed Majestatem Bożym usprawiedliwione".
Zgromadzeni dziwili się i chwalili Boga, że dał im
przełożonego, tak przejętego duchem pokory; aby zadośćuczynić jego żądaniu,
wzięli pod obrady przedłożone sobie oświadczenie, ale – jak to było łatwo
przewidzieć – oświadczyli jednomyślnie, że sumienie nie dozwala im spełnić tym
razem żądania twórcy swego zakonu, prawdziwego ojca swych dusz. Ignacy,
przekonawszy się, że tej woli Towarzystwa niczym nie zdoła przełamać, musiał
ustąpić; później żywił pewien czas tajemną nadzieję, że będzie mógł złożyć rządy
Towarzystwa w ręce odwołanego z Azji Ksawerego, ale smutna wiadomość o zgonie
świętego Apostoła przecięła w zarodku i te plany. Nie pozostawało nic innego,
jak zgodzić się z wyraźną wolą Bożą i czekać, rychłoli Pan sam uwolnić go zechce
z zajmowanego posterunku. Coraz częstsze, cięższe, coraz dłużej trwające
dolegliwości i choroby zwiastowały bliskie nadejście tego Bożego rozkazu;
oczekiwał go Ignacy z upragnieniem, do drogi gotowy.
Wiosna i lato 1556 r. ciężkie były dla Rzymu. Świeżo
wypowiedziana wojna między królem hiszpańskim Filipem II a papieżem Pawłem IV
sprowadziła do wiecznego miasta mnóstwo zaciężnych żołnierzy niekarnych i
swawolnych, napełniających ulice ciągłym zgiełkiem, posuwających się nierzadko
do karygodnych czynów. Widok ten bolał mocno Ignacego i tak szkodliwie wpływał
na jego zdrowie, że lekarze zażądali, aby na pewien czas koniecznie oddalił się
ze Rzymu i na wsi swobodniej odetchnął. Święty zastosował się w drugiej połowie
lipca do danego polecenia. Tymczasem po kilku dniach osłabienie zamiast się
zmniejszyć, tak się powiększyło, że znowu doktorzy uznali za niezbędne
sprowadzić chorego na powrót do Rzymu. Smutną po ludzku, ale pełną niebieskiej
pociechy i nauki historię następnych dni opowiada nieodstępny od wielu lat
towarzysz i sekretarz Ignacego, naoczny świadek świętego jego życia i świętej
śmierci, O. Jan Polanco: (1)
"W domu mieliśmy wielu chorych, między innymi O. Layneza
i Jana de Mendoza i kilku jeszcze poważnych księży. Ojciec nasz nieco
niedomagał; przez cztery lub pięć dni miał lekką gorączkę i nie wiedziano czy
już z niej wyzdrowiał. Czuł się wszakże bardzo osłabionym, jak niejednokrotnie
kiedy indziej. We środę (29 lipca) zawołał mię do siebie i polecił zawezwać Dr.
Torresa, aby zaopiekował się nim, jak innymi chorymi, ponieważ choroba jego
zdawała się lekką i dlatego doktor nie bardzo się nim zajmował. Polecenie
natychmiast spełniłem. Inny również lekarz, pan Aleksander, wielki nasz
przyjaciel, odwiedzał go codziennie".
"Następnie we czwartek znów mię zawołał około
dwudziestej godziny (2), kazał oddalić się czuwającemu nad sobą bratu i
powiedział: Dobrze byś zrobił, gdybyś zaraz udał się do papieskiego pałacu i dał
znać Jego Świątobliwości, w jak niebezpiecznym stanie się znajduję, bez nadziei
doczesnego tego życia i abyś w moim imieniu poprosił pokornie o błogosławieństwo
dla mnie i dla O. Layneza, także niebezpiecznie chorego. Powiedz też, że jeśli
Bóg Pan nasz zrobi mi tę łaskę i weźmie mię do nieba, modlić się tam będę za
Jego Świątobliwość, tak jak tutaj na ziemi dnia każdego się
modliłem".
"Odpowiedziałem na to: Ojcze! doktorzy sądzą, że choroba
Twoja wcale nie jest niebezpieczną, a i ja ze swej strony ufam, że Bóg zachowa
nam Cię jeszcze kilka lat na swą służbę. Czyż istotnie tak źle byś się
czuł?".
"Tak źle, odparł, że nic mi nie zostaje, jak tylko Bogu
ducha oddać".
"Pomimo tego, okazywałem i rzeczywiście nie traciłem
nadziei, że Bóg go nam jeszcze zachowa. Zapytałem, czy nie mógłbym poczekać do
piątku, ponieważ miałem jeszcze odesłać pilne listy do Hiszpanii przez kuriera
genueńskiego, który tego wieczora odjeżdżał. Odpowiedział: «Wolałbym dziś, niż
jutro; w ogóle im prędzej, tym lepiej. Zresztą rób, co za najlepsze będziesz
uważał; we wszystkim zupełnie spuszczam się na ciebie»".
"Pragnąłem dowiedzieć się, co sądzą doktorzy o stanie
jego zdrowia, aby móc na ich zdanie przed papieżem się powołać. Tego samego
jeszcze wieczora poprosiłem pierwszego z pomiędzy nich, p. Aleksandra, aby
wyjawił mi otwarcie, co sądzi, przyznając się ze swojej strony do zlecenia,
danego mi do papieża. Na to odparł: «Dziś nic stanowczego nie mogę powiedzieć;
jutro zobaczymy»".
"Ponieważ Ojciec nasz spuścił się na mnie i zostawił mi
do woli, co mam robić, zdawało mi się, biorąc rzeczy po ludzku, że mogę poczekać
do piątku, aby dowiedzieć się wprzód o zdaniu lekarzy. Tegoż jeszcze czwartku,
około godziny pierwszej (ósmej wieczorem), byliśmy obecni, O. Krzysztof Madrid i
ja, przy kolacji Ojca naszego; jadł, jak zazwyczaj i rozmawiał z nami tak, że
udałem się spokojnie na spoczynek, ani myśląc o jakimś możliwym
niebezpieczeństwie. Rano, o wschodzie słońca, zastaliśmy Ojca naszego
konającego. Pobiegłem do świętego Piotra; papież okazał wielki żal, dał
błogosławieństwo i jakie tylko mógł dać dowody miłości. We dwie godziny po
wschodzie słońca, w obecności O. Madrida i Andrzeja de Frusis, Ojciec nasz
cicho, bez trudności żadnej, oddał duszę swemu Stwórcy i Panu".
"Śmierć ta szczęśliwa, bo śmierć prawdziwie święta,
nastąpiła między piątą a szóstą z rana. Aż do północy Ignacy modlił się
półgłosem; później słychać było tylko od czasu do czasu lekkie westchnienie: «O
Boże!». O świcie chciano mu jeszcze podać orzeźwiający jakiś napój, ale Ignacy
dał znać lekkim poruszeniem, że pić nie chce i wyszeptał: «Już nie czas!»".
Wiedział on dobrze o szybko zbliżającej się śmierci, długi czas naprzód
przepowiadał ją proroczym duchem, ale "taka była pokora świętego tego starca –
jak pisze dalej O. Polanco w swym sprawozdaniu – że nie chciał nas zwołać, aby
udzielić nam swego błogosławieństwa, nie chciał naznaczać swego następcy, ani
nawet zastępcy do czasu wyboru nowego generała, nie zachęcał do ścisłego
przestrzegania ustaw zakonnych, słowem, nic a nic w tym kierunku nie uczynił,
choć odmiennie postępując, mógłby się był powołać na przykład niejednego sługi
Bożego. Tak pokorne miał sam o sobie wyobrażenie; tak pragnął, aby Towarzystwo w
nikim innym swej ufności nie pokładało tylko w jednym Bogu, że przejść pragnął z
tego do lepszego życia, tak jak wszyscy inni. Uprosił też sobie podobno tę łaskę
u Boga Pana naszego, którego chwały wyłącznie szukał, że jak w życiu ukrywał
tajemne Boże dary, tak i w śmierci ukryć je potrafił, wyjąwszy niektórych,
odsłoniętych przez Boga dla powszechnego zbudowania".
"Skoro Ojciec nasz ziemię tę opuścił, uważaliśmy za
stosowne zabalsamować ciało, dla przechowania go potomności. Pogrzeb odłożyliśmy
na sobotę po nieszporach. Bardzo wielu pobożnych zbiegło się do ciała i modliło
się przy nim z wielkim nabożeństwem, chociaż zostawiliśmy je w tym samym pokoju,
w którym umarł. Jedni całowali mu ręce, inni nogi, inni kładli różańce na jego
ciele; i niemało kosztowało nas trudu, aby obronić się od tych, którzy chcieli
wziąć na pamiątkę kawałek z jego sukni, lub innych rzeczy, które służyły do jego
użytku... Kilku malarzy naszkicowało jego portret, na co za życia nigdy nie
chciał zezwolić, chociaż wielu go o to prosiło".
"Wykopaliśmy mały grób w wielkiej kaplicy kościoła
naszego, po stronie Ewangelii, i tam złożyliśmy ciało Ojca naszego w trumnie
zamknięte; nad grobem położyliśmy wielki kamień, który w razie potrzeby, będzie
można usunąć. Niech Bóg Pan nasz, moc nasza i nadzieja nasza, pochwalony będzie!
Przez trzy dni odprawialiśmy wszyscy Msze święte za Ojca naszego; wielu nie
mniej czuło serdecznego nabożeństwa, polecając siebie jego przyczynie, jak i
polecając go Bogu Panu naszemu".
W samym Rzymie powtarzano powszechnie: "Święty umarł!
Święty umarł!" – a słowa te wychodziły z ust nie tylko zakonnych synów Ignacego
i tych, którzy mogli wejrzeć bliżej w to serce, tak wiernie odbijające przymioty
Serca Bożego, ale też od tych, którzy za życia go nie znali, chyba z głuchego
posłuchu, a teraz dopiero, jakby nagle dziwną jakąś mocą oczy im się otworzyły,
pojęli, zrozumieli, jak wielkiego sługę Bożego mieli tyle lat między sobą. W
sercach zakonnych braci Świętego sprzeczne walczyły uczucia; z jednej strony
ściskał je żal z powodu utraty takiego mistrza i ojca, z drugiej obronić się nie
mogli przed nieziemskim weselem, że mężny żołnierz otrzymał już nagrodę za swe
trudy i walki, i że tak potężnego w niebie otrzymali orędownika. "Po otrzymaniu
wiadomości o śmierci Ojca naszego Ignacego – pisał jeden z nich do sekretarza
zakonu (3) – nie wiedziałem, czy smucić się mam z odejścia od nas
tak dobrego ojca, czy weselić się z tylu innych, żywo przedstawiających mi się
powodów, i ostatecznie bardzo silne, wewnętrzne wesele przeważyło. To samo
spostrzegłem w bracie naszym Janie Ignacym... Następnego dnia odprawiłem Mszę
żałobną; kiedym stanął przy ołtarzu, zdawało mi się, jakbym słyszał jakiś głos,
który mówił mi, że to zbyteczne; i w innych modlitwach nie mogę niejako modlić
się za duszę Ojca Ignacego, ale mimo woli na usta cisną mi się słowa: «Ojcze
Ignacy, módl się za nami!»".
"Zgon błogosławionego Ojca naszego – pisał ukochany
wychowaniec Świętego, O. Ribadeneira (4) – przyniósł nam
wielką boleść, lecz jemu wielką radość i chwałę. Pomyśleć możesz, co działo się
w moim sercu, gdy wieść ta mię doszła, jaki straszny żal mię ogarnął; lecz
ostatecznie, gdym wzniósł oczy do tegoż ojca mojego, za którym płakałem, a od
niego przeniósł się myślą do Opatrzności Bożej, w którą on zawsze wzrok miał
utkwiony, pociecha do serca wpłynąć musiała, bo mi jasno stanęło przed duszą, że
głównym fundamentem, na którym stoi Towarzystwo Jezusowe, nie był Ignacy, ale
sam Chrystus, który wybrał tego sługę swego, nakazał mu zbudować ten dom, a
będąc wszechmogącym, może nam na jego miejscu dać innych, którzy choćby Ignacymi
nie byli, będą takimi, jakich w danej chwili nam potrzeba... Pociesza mię
również nadzieja, którą Święty błogosławiony nasz Ojciec stale żywił, że po jego
śmierci Towarzystwo jeszcze się wzmocni i pałać będzie jeszcze gorętszą miłością
Najwyższego Dobra. Ze swojej strony nie wątpię na chwilę, że jak nam Bóg dał
Ignacego, aby nam był przykładem, tak go nam zabrał, aby był za nami
pośrednikiem".
Te same myśli, te same uczucia powtarzają się w listach
najznakomitszych współczesnych osobistości. Kardynał Pole dodawał ducha sobie
samemu i najbliższym duchownym synom Świętego pocieszającą pewnością, że Ignacy
"ściślej teraz złączony z Tym, który jest źródłem wszelkiej łaski, skuteczniej,
niż kiedykolwiek, będzie mógł nam dopomagać w służbie Bożej". – Król portugalski
Jan III chwalił naukę i wielki przykład cnoty, którym Ignacy tak wspaniale
ziemię oświecał. Wicekról sycylijski, Jan de Vega, pisał wzruszony:
"Nieskończone dzięki niechaj złożone będą Panu naszemu, że przywołać raczył do
siebie w chwili, którą sam za stosowną uznał, tego sługę swojego. Zostawił on
tutaj takie pomniki swej świętości i dobroci, że ich nigdy nie zniszczy ani
czas, ani powietrze, ani woda, jako niszczy w oczach naszych pomniki wystawione
ręką ziemskiej próżności i pychy. Przyglądam się w myśli triumfowi, z jakim
przyjęto w niebie tego, który poniósł tam ze sobą tyle zwycięstw, tyle bitew
wygranych w walkach przeciw ludom nieznanym, barbarzyńskim, nie mającym nawet
wiadomości żadnej o świetle prawdziwym, o wierze, dopóki im święty ten wódz i
żołnierze jego nie otworzyli drogi do prawdy! Chorągiew jego zatknięta w niebie
między sztandarami św. Dominika, św. Franciszka i tych świętych, wszystkich,
którym Bóg udzielił łaski zwycięstwa nad nędzami i pokusami tego świata, którzy
tyle dusz wyzwolili z niewoli piekielnej!... To wielka pociecha i wielkie
wzmocnienie w boleści naszej, choć tak słusznej i wielkiej z powodu tej straty.
Pociesza nas i ta pewna nadzieja, że z nieba będzie mógł o wiele skuteczniej
dopomagać swemu zakonowi i wszystkim, którzy go znali i czcili święte jego
życie" (5).
Nie próżna to była nadzieja; sam Bóg, od pierwszej
chwili, w której Święty zakończył ziemską pielgrzymkę, upoważnił do niej
cudownymi znakami swej wszechmocy. W tym samym dniu, w którym Ignacy w skromnej
swej celi gotował się do śmierci, w innej celi leżał O. Laynez, również ciężko
chory, oczekujący lada chwili zgonu. Ale towarzysze, którym żywo utkwiło w
pamięci, że Ignacy wyrażał się kilkakrotnie o Laynezie, jako o przyszłym swym
następcy w urzędzie generała, nie wątpili, choć zdawało się wbrew oczywistości,
że słowa te się spełnią, a zatem godzina śmierci Ignacego była godziną
uzdrowienia jego następcy; zdziwieni lekarze, którzy niezawodną śmierć choremu
przepowiadali, jedno tylko mieli tłumaczenie obrotu rzeczy niepojętego wedle
nauki ludzkiej: "Święty to zdziałał!".
Za pierwszą tą u Boga wyproszoną łaską poszły mnogie
inne dla ciał i dla dusz. Życiopisarze Świętego podają nam długi szereg cudów,
zdziałanych za jego przyczyną, w pierwszych zaraz dniach po zgonie; opowiadają
szczegółowo, opierając się na stwierdzonych przysięgą zeznaniach, jak o śmierci
swej oznajmił pewnej pobożnej niewieście w Bolonii, cudownie się jej objawiając,
jak w Rzymie uleczył małą dziewczynkę, która nabożnie zwłok jego się dotknęła
itd. A cuda nie ograniczyły się bynajmniej do tych pierwszych dni ani miesięcy
po śmierci Świętego, ani do tych tylko miast i krajów, w których za życia
osobiście przebywał. Jeden z dawnych żywotopisarzów Ignacego, O. Daniel Bartoli,
opisał obszernie w osobnej księdze sto wypadków, w których, wedle reguł
najsurowszej krytyki, okazała się cudowna, w ścisłym tego słowa znaczeniu, pomoc
Świętego; sto wypadków, nie dlatego jakoby ich więcej nie było, ale ponieważ
należało tym, z natury swej nieco jednostajnym opisom, kres jakiś położyć.
Daleko więcej cudów zebrali Bollandyści, przechodząc kolejno różne kraje i
części świata; i oni wszakże ograniczyć się musieli na przytoczeniu zaledwie
drobnej części nadesłanych sobie sprawozdań. O Polsce, Litwie, o Niemczech
znajdujemy następującą krótką ale w lakoniczności swej wymowną wzmiankę:
"Nadesłały nam te prowincje długi spis dziwnych cudownych łask dla ciała i
duszy, wyproszonych za pośrednictwem Ignacego, ale niechaj nam darują, że ich tu
nie powtórzymy, bo nie byłoby końca, gdybyśmy o wszystkich pisać
chcieli".
Niemniejszym dowodem, jak miłym Stwórcy swemu musiał być
Ignacy, i jak wiele znaczyła i znaczy jego przyczyna przed tronem Bożym, to
historia założonego przezeń zakonu. W chwili śmierci Ignacego, w 16 lat po
pierwszym potwierdzeniu Towarzystwa Jezusowego przez Pawła III, dzieliło się ono
na dwanaście prowincyj, liczyło około stu klasztorów, przeszło tysiąc
"towarzyszów" walczyło i cierpiało za Boga i wiarę w Portugalii, Niemczech,
Włoszech i Sycylii, Francji, Hiszpanii, Indiach, Brazylii, Etiopii. Niebawem,
jak wyraża się dosadnie jeden z protestanckich pisarzy, nie było niemal zakątka
ziemi, do którego by nie dotarła ta "gwardia katolickiego Kościoła"; może
najniebezpieczniejszy pomocnik Lutra, Filip Melanchton, wołał z przerażeniem na
łożu śmiertelnym: "Cóż to znaczy, wielki Boże, cały świat Jezuitami się
napełnia!". Jak już za życia Ignacego, tak po jego śmierci prace przez zakon
podjęte jednały mu i jednają z jednej strony licznych przyjaciół i czcicieli, z
drugiej wzbudzają najzaciętszych wrogów, którzy przed żadnymi środkami nie
cofają się, aby go zniszczyć. Święty przepowiedział przyszłe prześladowania,
owszem przyznał się, że sam gorąco o to się modlił, aby Towarzystwo, którego
hasłem: być jak najpodobniejszym swemu Wodzowi, szło za Nim zawsze krzyżową
drogą upokorzeń i cierpień. Prośbę tę Bóg wysłuchał w całej pełni; raz nawet
burza tak się wzmogła, że zdawało się, że zakon stanowczo już przepadł i że po
wielkim dziele Ignacego zostanie tylko wspomnienie w historii. Papież Klemens
XIV, trudnymi okolicznościami znaglony, podpisał dekret znoszący zakon, ale i
wtedy Opatrzność Boża czuwała i przechowała go na Białej Rusi, niby kadry do
przyszłych zaciągów, i znowu po niewielu latach stanął na rozkaz Namiestników
Chrystusowych dobrany hufiec Towarzyszów Jezusowych i z przekazanymi sobie przez
Ignacego hasłami i tradycjami walczy pod jego sztandarem, pod jego
opieką.
Święte życie sługi Bożego, opieka, którą z nieba
roztaczał nad swym zakonem i nad swymi czcicielami, liczne cuda, które Bóg
działał za jego przyczyną, nie pozostawiały wątpliwości, że mężny i wierny
rycerz otrzymał od niebieskiego Wodza wieniec chwały. "Nic innego nie
pozostawało – jak zakończył kardynał Bellarmin mowę wypowiedzianą na cześć
Ignacego, w rocznicę jego śmierci, 31 lipca 1595 – tylko, aby Kościół wydanym
przez siebie uroczystym świadectwem zatwierdził heroiczne cnoty i wspaniałe
czyny, którymi tak wielce się zasłużył dla dobra chrześcijaństwa, aby Stolica
Święta przyznała mu publiczną cześć należną Świętym". Zaledwie Bellarmin słowa
te wypowiedział, powstał jeden z słuchaczów, godny syn św. Filipa Nereusza,
kardynał Baroniusz, i jakby w odpowiedzi na dopiero co uczynioną odezwę,
wychwalać począł ze swojej strony wielkie cnoty i zasługi Ignacego; następnie
zażądał głośno, aby przyniesiono mu jego wizerunek, sam go nad grobem zawiesił i
otoczył własnoręcznie pięknym wieńcem z wotów złożonych dotąd przez pobożnych i
wdzięcznych czcicieli. Obaj kardynałowie klęknęli przed tak uwieńczonym obrazem
i zwrócili się w wspólnej, rzewnej modlitwie do królującego w przybytkach Bożych
Ignacego, błagając go o opiekę nad sobą i nad całym chrześcijaństwem. Za
dostojnikami Kościoła powtórzył tę modlitwę licznie zebrany lud; ze wszystkich
oczu – jak opowiada naoczny świadek – polały się łzy radością i wdzięcznością
wyciśnięte.
Nieprzygotowany ten, wzruszający objaw głębokiej czci
dla sługi Bożego dwóch kardynałów, których nazwiska powtarzał cały świat
katolicki, przyspieszył podjęte już poprzednio kroki do uroczystego wliczenia
Ignacego w poczet Świętych. Monarchowie katoliccy, biskupi, książęta, całe kraje
i miasta, które doświadczyły na sobie w ciężkich potrzebach potężnej opieki
Ignacego, udawały się raz po raz z prośbą do Stolicy Apostolskiej, aby
przyspieszyła dawno oczekiwany dzień i dozwoliła publicznie modlić się do tego,
do którego z głębi wdzięcznych serc wznosiły się od dawna gorące dzięki i
łączące się z nimi nowe błagania. Między innymi, prośbę tę zanieśli królowie
hiszpańscy Filip II i Filip III w kilkakrotnych własnoręcznych listach, królowie
francuscy Henryk IV i Ludwik XIII, cesarzowa Maria Austriacka, król polski
Zygmunt III, Małgorzata królowa hiszpańska. Papież Paweł V, zadośćczyniąc tym
tak słusznym prośbom, po najdokładniejszym zbadaniu całego życia sługi Bożego i
licznych cudów, którymi sam Bóg Wszechmogący świętość jego potwierdzał, policzył
Ignacego w poczet błogosławionych, dnia 27 lipca 1609 r.
W trzynaście lat później Grzegorz XV, dawny uczeń
kolegium "niemieckiego", postanowił przystąpić do uroczystej kanonizacji
umiłowanego przez siebie, czczonego całym sercem od lat dziecięcych fundatora
tej szkoły. W ostatnich ustępach swego pisma papież zastosował do Ignacego słowa
wyrzeczone przez Mędrca Pańskiego o Jozuem, wodzu ludu wybranego: "Wielki był
wedle imienia swego, największy ku wybawieniu wybranych Bożych, wojując
nieprzyjacioły powstające, aby osiągnął dziedzictwo Izraela" (6).
Śmierć nie dozwoliła Grzegorzowi XV dokończyć podjętego
dzieła; zastąpił go w tym następca jego, Urban VIII, ogłaszając 6 sierpnia 1623
r. bulle, wynoszące na ołtarze Ignacego założyciela Towarzystwa Jezusowego i
wielkiego jego ucznia, apostoła Azji, Franciszka Ksawerego. Dwaj Święci, za
życia złączeni tak ścisłymi węzłami, bo tymi samymi pragnieniami i dążeniami i
równie wielkimi czynami, złączeni też zostali w zaszczytach przez Kościół im
składanych, w czci przez świat chrześcijański niesionej.
Odtąd cześć dla Ignacego, przełamawszy stanowczo
wszelkie możliwe zapory, rozlała się wspaniałą rzeką po świecie całym. Na obu
półkulach, w Europie, w Afryce, dalekich Indiach, Chinach, Paragwaju, wszędzie
gdzie synowie Ignacego szli z krzyżem w ręku głosić dobrą nowinę, szła z nimi
znajomość i miłość świętego ich Ojca, stawały na jego cześć ołtarze, kaplice,
kościoły, rozlegały się w nich pieśni, wielbiące Boga w mężnym Jego rycerzu.
Dziś wiele z dawnych jezuickich klasztorów użyto na inne cele, kościoły w inne
przeszły ręce, ale po dziś dzień pozostałe w nich malowidła i posągi opowiadają
chwałę sługi Bożego, zachęcając wiernych do wzywania go w potrzebach i do
kierowania życia wedle pozostawionych przezeń nauk i wzorów. A tymczasem w
innych krajach, innych miastach, nowe wznoszą się świątynie pod wezwaniem
Ignacego; świeże drużyny misjonarzy idą z imieniem jego na ustach, kupiąc się
koło podniesionego przezeń sztandaru zdobywać świat dla Chrystusa; coraz
liczniejsze zastępy krzepią się do walki, utwierdzają się w dobrem, czerpią
prawdę i pociechę w świętym źródle "ćwiczeń duchownych".
I u nas w Polsce miłość i cześć dla Ignacego,
zaszczepiona przez uczniów jego przeszło trzysta lat temu, przynosiła i przynosi
miłe Bogu i ludziom zbawienne owoce. O tej czci świadczą liczne cuda, za
przyczyną Świętego w Polsce zdziałane, o których szeroko rozpisują się jego
życiopisarze i historycy Towarzystwa, liczne kościoły, kaplice stawiane pod jego
wezwaniem, wreszcie książki i książeczki opowiadające święte jego życie,
zachęcające do naśladowania heroicznych cnót. Obszerny żywot Ignacego, spisany
przez O. Ribadeneirę, przełożony został na język polski przez O. Jakuba
Szafarzyńskiego i wydrukowany w Krakowie r. 1593; w kilkanaście lat później O.
Szymon Wysocki przetłumaczył również krótszy życiorys Świętego pióra tegoż O.
Ribadeneiry (7). Z mów pochwalnych, z wierszy, dramatów i modlitw,
ułożonych przez ziomków naszych w polskim lub łacińskim języku, na cześć
Ignacego, można by złożyć bez trudności małą biblioteczkę.
Ranny pod Pampeluną rycerz zwrócił się zupełnie do Boga
i oddał się całkowicie na Jego służbę, czytając i rozważając heroiczne cnoty
świętych Pańskich. Iluż znowu poprowadziło do Boga i doprowadziło do wysokich
szczebli chrześcijańskiej doskonałości zapoznanie się ze świętym życiem
Ignacego! Wspaniała jest istotnie postać tego rycerza Bożego, zdolna zapalić
wyobraźnię, serce poruszyć i natchnąć energią do wielkich czynów w walce o
rozszerzenie Królestwa Bożego. Kto za życia Ignacego do niego się zbliżył,
odchodził płonąc ogniem miłości Bożej i gorliwości i płomienie te następnie
wokoło siebie rozniecał; i dziś, wpatrując się w cnoty i czyny Świętego,
zbliżamy się do niego i nauk jego słuchamy – daj Boże, z podobnym
skutkiem.
–––––––––––
Ks. Jan Badeni T. J., Życie
św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu Tow. Jezusowego. Wydanie drugie.
Kraków 1923. NAKŁADEM WYDAWNICTWA KSIĘŻY
JEZUITÓW, ss. 329-345.
Przypisy:
(1) Okólnik rozesłany do całego
zakonu, zaraz po śmierci Ignacego. Cartas, t. VI, str. 360 nast.
(2) Tj., wedle obecnie przyjętego
u nas sposobu liczenia, około czwartej popołudniu.
(3) O. Fulwiusz
Androcio do O. Polanco. Cartas, t. VI. Dodatek I, nr 68.
(4) Do O. Polanco. 2 września
1556. T. VI. Dodatek I, nr 6.
(5) Cartas,
t. VI. Dod. I, nr. 7, 8, 10.
(6) Ekli. XLVI, 2.
(7) Żywot Ignacego Lojole,
Societatis Jesu, Przodka i Fundatora, przez Piotra Ribadeneirę, tegoż zakonu
kapłana, dawno po łacinie napisanego, a teraz w polski język przełożonego. W
Krakowie. W drukarni Jakóba Siebeneichera. 1593.
Żywot
Błogosławionego Oyca Ignacego Lojole... teraz na polskie przez X. Simona
Wysockiego, tegoż zakonu przetłumaczony. W Krakowie, w drukarni Mikołaja Loba.
1609.