Zaledwie pustelnik manreski opuścił ponurą grotę, w
której postanowił oddać się wyłącznie na służbę Boga, zaledwie zawiesił w
Monserracie, u ołtarza Bogarodzicy, zbroję swą i oręż, a już w umyśle jego roi
się od planów jak świat dla Chrystusa zawojować, już gorące serce pokoju nie
daje i porywa do czynów, do walk o dusze nieśmiertelne! Pragnienie zdobywania
dusz dla Boga i nieba pali Świętego w jerozolimskiej pielgrzymce, w
barcelońskiej szkole, na uniwersytecie w Alkali, w Salamance, w Paryżu; na razie
powstrzymywać je należało, jak należy hamować zapał do walki żołnierza nie dość
wyćwiczonego w obrotach wojennych. Wreszcie wybiła upragniona godzina; dawne,
długo żywione marzenia w czyn się zamieniają. Ignacy przyprowadził Namiestnikowi
Chrystusa Pana na ziemi nieliczną z początku, ale z samych bohaterów złożoną
drużynę i otrzymawszy od niego potwierdzenie swych zamiarów, błogosławieństwo do
walki, powtarza hasło przez Najwyższego Wodza wydane: "Przyjdź Królestwo Twoje!"
i wiedzie coraz zwiększający się hufiec przeciw wszystkim wrogom Królestwa
Bożego na ziemi.
Wspaniałe te zapasy, miłe oczom Bożym i ludzkim; mężni,
godni podziwu zapaśnicy; największego podziwu godzien mądry organizator, wódz,
który z Rzymu prowadzi całą, z dnia na dzień na szerszym polu toczącą się walkę,
śledzi uważnie wszystkie ruchy, na zagrożone punkty śle posiłki, przytomny
wszędzie radą, rozkazem – i męstwo z roztropnością łącząc, odnosi cały szereg
zwycięstw najpiękniejszych, najważniejszych w swych skutkach...
Na pierwszym miejscu zwrócił Święty oczy na sam Rzym;
pragnął, aby stolica chrześcijaństwa świeciła przykładem całemu światu
chrześcijańskiemu – i nie pominął w tym względzie żadnego starania, nie w
jednym, ale śmiało powiedzieć można, we wszystkich możliwych kierunkach.
Regularnie, a z nieznaną dotąd żarliwością, głoszone po kościołach przez
towarzyszów Ignacego, nieraz przez niego samego, kazania, nauki, katechizacje
ściągać poczęły tłumy ludu, łaknące słowa Bożego, spieszące następnie do
Sakramentu Pokuty i Ołtarza. "W kościele naszym – donosić mógł z radością Ignacy
w dziesięć lat po pierwszym potwierdzeniu zakonu przez Pawła III (1) – pomieścić się
nie mogą wszyscy dążący na kazania, do spowiedzi, do rozdawanej bez przerwy
komunii św. Choćby dwa razy tylu było księży, jeszcze by nie zadośćuczynili
wszystkim, którzy do Sakramentów św. chcą przystąpić. A nie tylko do nas schodzą
się liczni słuchacze na kazania i na wykład Pisma św., ale święte
współzawodnictwo sprawia, że i w innych kościołach klasztornych kazania i
wykłady z wielką żarliwością się odbywają. Służymy też w szpitalach, dajemy z
wielkim pożytkiem rekolekcje w klasztorach żeńskich; wielu zakonnych zbiegów
udało nam się do klasztorów na powrót sprowadzić"...
Przyzwani do umierających kapłani, wracali
niejednokrotnie z bolesną wieścią, że zawołano ich za późno i zastali chorych
bez przytomności, lub tak już osłabionych, że nie mogło być mowy o należytym
przygotowaniu ich na śmierć. Smuciło to głęboko Ignacego; aby wedle sił zapobiec
tego rodzaju niedbalstwom, postarał się o odnowienie dekretu papieża Innocentego
III, według którego nie wolno było lekarzom pielęgnować chorych, jeśli nie
pojednali się przedtem z Bogiem przez spowiedź. Pragnąc jednak zapewnić temu
nakazowi łatwiejsze i pewniejsze wykonanie, wyprosił u papieża pewną zmianę
dawnego dekretu, tak że odtąd mógł doktor odwiedzić chorego dwa razy przed
spowiedzią, a dopiero za trzecimi odwiedzinami musiał domagać się koniecznie
świadectwa z jej odbycia. "W ten sposób, jak wyrażał się Święty w memoriale
przedłożonym wikariuszowi papieskiemu w Rzymie, chory przyjmując Sakramenty św.
na początku swej słabości, nie tylko duszę będzie miał spokojną i zabezpieczoną,
ale jednocześnie przyniesie ulgę ciału i przyczyni się do jego wyzdrowienia,
ponieważ choroby ciała niejednokrotnie w grzechu mają swe źródło".
W pierwszych zaraz miesiącach po wyborze swym na
generała Towarzystwa, zakłada Święty fundamenty kilku instytucyj, po dziś dzień
w Rzymie trwających. Dziś, gdy podobne zakłady i instytucje po całym świecie
rozsiane, gdy nawet innowiercy i niewierzący naśladują je, z ideą ich jesteśmy
oswojeni; wówczas pierwszy raz z myśli Ignacego się rodziły, prowadząc
chrześcijańskie miłosierdzie na wspaniałe, nieznane dotąd drogi.
"Kilka ważnych – opowiada Święty (2) – a jak
sądzimy, Bożych prawdziwie spraw, tutaj podjęliśmy. Mamy już dom dla
nawracających się żydów. Papież powagą swoją dzieło to zatwierdził; my zaś po
doprowadzeniu do skutku tej sprawy, innym ją pozostawiliśmy, a sami usunęliśmy
się, aby mieć czas i możność innym podobnym dać początek. Tak np. tutejszy
klasztor dla nawróconych grzesznic, w którym znajduje się przeszło 800 osób, nie
może pomieścić wszystkich, których Duch Święty od grzechu odwodzi, a zwłaszcza
nie jest w stanie udzielić przytułku prędkiego, bez długich badań i prób; nie
wolno też doń przyjmować kobiet zamężnych, znajdujących się w grzechu. Dlatego
postanowiliśmy w Panu naszym, na większą Jego cześć i chwałę, postarać się o
dom, w którym publiczne grzesznice, nawet zamężne, znaleźć by mogły schronienie,
byle miały świętą i dobrą wolę i silne postanowienie służenia Bogu w czystości i
posłuszeństwie w tym domu przez całe życie, lub dopóki nie dałoby się do mężów
je zbliżyć i wzajemnie pogodzić, aby żyły z nimi uczciwie. Również do domu tego
wstęp mają otwarty inne grzesznice niezamężne pod tymiż warunkami, tj. aby na
zawsze w nim pozostały w prawdziwej czystości i posłuszeństwie, lub dopóki by za
mąż nie wyszły, lub wreszcie dopóki by nie znalazły miejsca w klasztorze
pokutnic, lub w innym jakim, zachowującym obserwancję, tak, aby nigdy nie mogły
wrócić ani do świata, ani do grzechu. W tym celu wyjednaliśmy w Panu naszym, za
łaską Bożą, bullę apostolską, gorąco wychwalającą nasze zamiary; mamy też już
dom i otrzymaliśmy odpowiednią jałmużnę i zawiązało się stowarzyszenie z
prałatów i panów rzymskich i innych zacnych i cnotliwych osób, które wzięły na
siebie dalsze opiekowanie się tym domem".
Ignacy pisze lakonicznie "mamy już dom", ale nie
wspomina ani słowem, jakich użyć trzeba było starań i zabiegów, aby dom ów
pozyskać. Wielu co prawda, dowiedziawszy się o zamiarach Świętego, ofiarowało mu
chętnie swą pomoc, lecz nikt nie chciał stanąć na czele nowej fundacji, każdy
lękał się pierwszy krok zrobić, aby później, raz już na tę drogę wszedłszy, nie
musiał dźwigać zbyt wielkich ciężarów. W ten sposób sprawa cała, choć wszyscy ją
chwalili, wszyscy chcieli brać w niej udział, ruszyć naprzód z miejsca nie
mogła. Nie pozostawało nic innego, jak aby sam Święty pierwszy przykładem swym
dodał innym odwagi i zapału. Właśnie w tym czasie, zarządca domu profesów, O.
Codacio, kazał skopać podwórze leżące naprzeciw kościoła i przy tej sposobności
wydobyto znaczną liczbę płyt kamiennych, pochodzących z ruin starożytnego Rzymu.
"Sprzedaj te kamienie, nakazał mu Ignacy, i staraj się, abyś mógł mi za nie
wręczyć sto dukatów". Po paru dniach sto dukatów znajdowało się w ręku Ignacego,
a on ofiarował je bez chwili zwłoki na dom dla pokutnic. Wieść o tej ofierze
rozeszła się szybko po Rzymie; zewsząd za danym przykładem posypały się hojne
jałmużny i niewiele minęło tygodni, a nowa fundacja miała los
zapewniony.
Biedne ofiary grzechu i lekkomyślności garnęły się
licznie do założonego przytułku; niejednokrotnie sam Ignacy, pełen świętej
gorliwości o zbawienie tych dusz nieszczęśliwych, prowadził przez ulice Rzymu
nawracające się grzesznice, do klasztoru św. Marty, lub do domu świątobliwej
jakiej pani, która podjęła się bronić ich cnoty, ćwiczyć je pod swą opieką w
życiu pracowitym, cnotliwym. Niektórzy mniej jasno rozumiejący drogi Boże,
gorszyli się tym, jak mówili, nadmiarem cnoty. "Czyż wypada, pytali, aby generał
zakonu tak się poniżał, aby tracił bezużytecznie czas, boć zwyczajnie istoty
tego rodzaju do złego przywykłe, nie umieją w dobrem wytrwać i po krótkim czasie
pozornego nawrócenia wracają do dawnych swych nałogów!". – "Nie lękajcie się –
odpowiadał Ignacy stale, nie dając się odwieść żadnymi tłumaczeniami i
perswazjami od raz przyjętego sposobu postępowania, którego nauczył się od
samego Chrystusa, pouczającego Samarytankę, nawracającego Magdalenę. – Nie
lękajcie się, czasu nie tracę; przeciwnie, bardzo korzystnie, zdaniem moim,
czasu bym używał, gdybym wytężoną pracą całego życia odwieść mógł choćby jedną
duszę, choćby na przeciąg jednej tylko nocy od grzechu i zapobiec w ten sposób
jednej jedynej obrazie, wyrządzonej nieskończonemu Majestatowi mego Stwórcy i
Pana".
Dla dziewcząt jeszcze nie upadłych, ale zostających z
winy rodziców, lub z powodu innych smutnych okoliczności, w ciągłym
niebezpieczeństwie utraty niewinności, postarał się Święty o założenie innego
zakładu, znanego następnie w Rzymie pod nazwą domu św. Katarzyny. Oprócz tego,
za radą jego i staraniem, zbudowano dwie ochronki, jedną dla chłopców, drugą dla
dziewcząt, pozostawionych bez wszelkiego utrzymania i opieki. Wszystkie te
zakłady utorowały drogę wielu innym, na wzór ich po całym świecie się tworzącym;
skierowały w znacznej części miłosierdzie chrześcijańskie na nowe, nowym
potrzebom i zmienionym okolicznościom odpowiadające tory, przetrwały długie,
bogate w owoce lata i nauczyły tysiące ust błogosławić imię świętego swego
założyciela.
W listach i memoriałach przedkładanych papieżowi,
kardynałom, biskupom i monarchom, wraca Ignacy raz po raz do tego i z naciskiem
przypomina, jak wielką wagę przywiązywać należy do wychowania młodzieży. Hojność
św. Franciszka Borgiasza, który dla miłości Chrystusa odrzucił od siebie odznaki
potężnego księcia Gandii, a przybrał ubogą, zakonną suknię Towarzystwa,
dozwoliła mu spełnić dawno żywiony plan i przystąpić do fundacji w Rzymie
wzorowej wyższej szkoły dla młodzieńców z całego świata chrześcijańskiego. W
szkole tej, tak zwanym powszechnie Kolegium Rzymskim, mieli młodzieńcy ze
wszystkich stron świata czerpać zarówno ze źródeł gruntownej wiedzy, jak
prawdziwej cnoty; mieli w stolicy chrześcijaństwa, niejako pod okiem papieża,
zaprawiać się do przyszłych bojów o wiarę, przejmować się synowską miłością dla
Kościoła. Bóg dopomógł cudownie do spełnienia tego wielkiego planu. W r. 1551
odbyły się pierwsze wykłady filozofii i teologii w małym domku u stóp Kapitolu
dla 14 słuchaczów. We wrześniu tegoż roku liczba młodych kleryków zakonnych,
uczęszczających na wykłady, jako też świeckich słuchaczy tak się pomnożyła, że
należało koniecznie pomyśleć o wynajęciu innego obszernego gmachu. Nie upłynęło
lat pięć, a cyfra samych tylko słuchaczy, należących do Towarzystwa, doszła do
200; znów zatem miejsca zabrakło, znów przenieść trzeba było szkołę, tym razem
do wielkiego pałacu Jana Salviati. Ostatecznie – już po śmierci Ignacego –
Grzegorz XIII wybudował wspaniały, wszelkim potrzebom i wymaganiom odpowiadający
gmach, nazywany nieraz odtąd od imienia wspaniałomyślnego swego fundatora
"uniwersytetem gregoriańskim".
We wszechnicy tej uczono, rzecz ściśle do nazwy
stosując, wszystkich nauk, wchodzących w zakres ówczesnej wiedzy, a więc:
gramatyki, nauk wyzwolonych, matematyki, filozofii i teologii. Było to, jak
pisał papież Pius IV do króla Filipa II, "pierwsze kolegium Towarzystwa, z
którego wypłynęły wszystkie inne, we Włoszech, w Niemczech, we Francji. Z
bujnego tego gaju – tak dalej papież się wyraża – bierze Stolica Apostolska
dobrane rośliny, pełne zdrowych soków i życia, owocami obsypane i przenosi je
tam, gdzie największa potrzeba... Wiele winniśmy temu kolegium, tak bardzo
zasłużonemu i wciąż zasługującemu się we wierze katolickiej; tak pełnemu
poświęcenia w służbie Chrystusa Pana i stolicy Piotrowej".
Obok kolegium "rzymskiego", stanęło niezadługo kolegium
"niemieckie", stanęły później, na wzór tego ostatniego, i po dziś dzień stoją i
chwałę Bożą szerzą, kolegia przeznaczone dla uczniów różnych innych narodowości,
którzy wspólnie uczęszczać mieli na wykłady do gregoriańskiego uniwersytetu.
Niebezpieczeństwo, grożące Niemcom od zalewających je herezyj, nie dawało
Ignacemu spokoju ni dniem, ni nocą; długo prosił Boga, aby mu okazał, jakie na
to zło najwłaściwsze lekarstwo, aż wreszcie Bóg poddał mu szczęśliwą myśl
nawrócenia Niemców przez Niemców; a więc utworzenia w Rzymie doborowego zastępu
apostołów, którzy wróciwszy do ojczystego kraju, szerzyliby w nim wiedzę,
pobożność, przywiązanie do Stolicy Apostolskiej w Rzymie nabyte.
"Wiesz już pewnie – tak sam projekt swój tłumaczy
(3) –
o planie założenia kolegium niemieckiego pod protekcją papieża i pięciu
kardynałów, a pod zarządem naszego Towarzystwa, dla wybranych młodzieńców,
którzy by, mając tu wszelkie potrzebne udogodnienia, o tyle postąpili w cnocie i
nauce, aby później nie tylko byli w stanie w Niemczech pożytecznie pracować, ale
też zdolnymi byli do zajęcia stolic biskupich i najważniejszych urzędów... Ci,
którzy pragną ocalenia Niemiec, mniemają, że w rzędzie ludzkich lekarstw, to
będzie najskuteczniejsze i niemal jedyne do podtrzymania upadającej, a w wielu
miejscach bodaj czy już nie upadłej religii; sądzą, że można jedynie krajom tym
skutecznie dopomóc, wysyłając do nich jak najwięcej pewnych, a energicznych
mężów tej samej narodowości i języka, którzy świecąc przykładem dobrego życia i
zdrową nauką, potrafiliby i głoszeniem i tłumaczeniem słowa Bożego, a w każdym
razie prywatnymi rozmowami, rozedrzeć zasłonę nieświadomości i grzechów, zedrzeć
z oczu swych ziomków łuski, nie dozwalające im widzieć światła katolickiej
prawdziwej wiary".
Po kilkunastu miesiącach, mógł już Ignacy donosić z
radością o wykonaniu tego planu:
"Kolegium niemieckie pod każdym względem pomyślnie się
rozwija, dzięki troskliwej opiece papieża i kardynałów. Staramy się o duszę, o
umysł, o ciało powierzonych sobie młodzieńców. Dwa razy na tydzień wysyłamy ich
poza Rzym na przechadzkę, aby odświeżywszy siły, z większym zapałem brali się do
nauki" (4).
I znowu w kilkanaście miesięcy później, pisze w liście
do jednego z najhojniejszych dobroczyńców zakonu, przeora Kartuzów w Kolonii:
"Do kolegium niemieckiego przybywa wielu młodzieńców, nie tylko z południowych,
ale i z północnych Niemiec, a między nimi niektórzy z heretyckich rodzin i
otoczenia, jako róże z cierni. Z różnych tych prowincyj mamy 70 czy 80 Niemców.
I z innych krajów nadjeżdżają bardzo utalentowani młodzieńcy i dojrzali mężowie,
poważni, uczeni... Widocznie Pan nasz Jezus Chrystus przygotowuje żołnierzy do
wielkiej jakiejś wyprawy i za pośrednictwem tego seminarium gotuje dla Kościoła
swego zdobycz bogatą. Ludzie w ziemię tylko wpatrzeni dziwią się i uważają nas
za nieroztropnych śmiałków, że nie mając żadnych dochodów, nie uważając na
panującą drożyznę i brak materialnych środków, zezwalamy na takie ciągłe
mnożenie się domowników naszych; ale myśmy kotwicę ufności naszej w dobroci
Bożej zarzucili, której równie łatwo jest wyżywić wielu, jak niewielu, w czasie
obfitości, jak w czasie głodu... Prawda, że wydaje się, jakoby Bóg przenosił
Ewangelię swą do niewiernych, a opuszczał kraje zachodnie za oziębłość je
karząc; my wszakże z naszej strony nie powinniśmy otuchy tracić, ale wszystkie
siły wytężyć, aby i jednym i drugim – o ile nieużyteczne narzędzia Mądrości
Bożej na to nas stać – z pomocą spieszyć i modlitwą i pracą i wszelkimi
sposobami, które mamy w ręku" (5).
Kolegium niemieckie w Rzymie było tylko jednym, prawda
że najskuteczniejszym może, w skutki najobfitszym z środków, użytych przez
Świętego do ratowania Niemiec, rozdartych tysiącznymi waśniami, pogrążonych
dzięki Lutrowi i rozlicznym jego naśladowcom i rywalom w strasznym religijnym,
społecznym, politycznym chaosie. Ignacy czuł i rozumiał, że Bóg powołał go w
szczególny sposób do walki z herezją, do bronienia przed jej zalewem tak bardzo
zagrożonych nią krajów niemieckich. "Od dawnego już czasu – zwierza się w liście
pisanym na kilka tygodni przed śmiercią (6) – wyrył Bóg
głęboko w sercu naszym pragnienie pracowania dla wiary, ile sił nam starczy i w
dolnych i w górnych Niemczech. Najusilniej pragniemy, dla naprawienia szkód,
które wiara katolicka poniosła w tych krajach waszych, ponieść wszelkie prace i
trudy, a choćby i życie dać w ofierze". Te same myśli i uczucia znajdują wyraz,
ilekroć niemal słowo "Niemcy" pod pióro się nasuwa. "Prosić nie ustaję
najlepszego i najwyższego Pasterza całego Kościoła, aby zmiłował się nad
Niemcami swymi" (7). "Towarzystwo nasze w szczególny sposób i aż do krwi
wylania pragnie dla Niemiec pracować" (8). W pracy tej
wszyscy bez wyjątku, wedle sił i możności, brać powinni udział. "Ponieważ prawo
miłości – zwraca się Ignacy w osobnym okólniku do całego zakonu (9) – którą
obejmujemy całe ciało Kościoła w głowie jego Jezusie Chrystusie, tego się
domaga, abyśmy głównie dla tego członka o lekarstwo się starali, który ulega
najsilniejszej i najniebezpieczniejszej chorobie, postanowiliśmy zapewnić, wedle
słabych sił naszych, odrębną pomoc Niemcom, Anglii i krajom północnym, które
mają do walczenia z największym złem – herezjami. Dlatego nakazujemy kapłanom
odprawiać co miesiąc Mszę św., tym zaś, którzy nie są kapłanami, modlić się za
te kraje, aby Pan zmiłować się nad nimi ostatecznie raczył i zwrócił je do
czystości wiary i religii chrześcijańskiej".
W jaki sposób, jakim orężem, obok najpierwszego i
najskuteczniejszego: kornej a żarliwej modlitwy, z herezją walczyć, wiarę
katolicką w Niemczech zachowywać i podtrzymywać? Pytanie to zadał Świętemu w
dwóch listach wielki Apostoł Niemiec, św. Piotr Kanizjusz. Na pierwszy żadnej
nie otrzymał odpowiedzi, na drugi, bardziej naglący, Ignacy zebrał na naradę
"kilku poważnych teologów, uczonych, roztropnych, ożywionych szczególną miłością
dla Niemiec", i wespół z nimi ułożył obszerny memoriał (10), "z którego –
jak na samym wstępie skromnie a mądrze się zastrzega – przedstawisz królowi
Ferdynandowi te tylko punkty, które uznasz za stosowne, bo choć wszystkie podane
tu środki same w sobie są dobre, to niektóre z nich mogą nie odpowiadać
okolicznościom czasu, miejsca i osób".
Przede wszystkim usunąć należy przyczyny słabości.
Najskuteczniejszym lekarstwem byłoby gdyby król nie tylko przyznawał się do
katolicyzmu, jak to czyni, ale też śmiało i jawnie oświadczył, że jest
nieprzyjacielem herezji. Niech zapobiega usilnie, aby przez złe szkoły, przez
zarażonych błędami dyrektorów i profesorów, przez heretyckie książki fałszywa
nauka się nie szerzyła... Księży, podejrzanych o herezję, natychmiast usuwać
trzeba; lepiej żeby trzoda była bez pasterza, niż gdyby wilk miał sprawować
urząd pasterza. Księży nieumiejętnych i gorszących złym życiem, surowo karać i
co najmniej probostwo im odbierać, bo to właśnie ich nieuctwo i nieprzykładne
życie otworzyło w Niemczech bramy heretyckiej zarazie. Dobrze by było wydać
edykt uwalniający od wszelkich kar i duchownych i świeckich tych, którzy by w
przeciągu miesiąca się nawrócili; potem upartych i szerzących herezję karać.
Ważną przyczyną złego, nie tylko między świeckimi, ale i pomiędzy samymiż
księżmi, jest nieznajomość katolickiej religii; wyjaśnienie dogmatów naszej
wiary, na zwoływanych regularnie diecezjalnych synodach, otworzyłoby z pewnością
oczy niejednemu uwiedzionemu księdzu.
Usunąwszy tak główne przyczyny słabości, wziąć się można
i trzeba do pracy nad wzmocnieniem i ustaleniem w sercach katolickiej prawdy.
Dopomoże do tego, jeżeli król będzie otaczał się katolikami, łaskę im swą
okazywał i na ważniejsze zwłaszcza urzędy ich przeznaczał, jeżeli starać się
będzie o dobrych biskupów, kaznodziejów i spowiedników. Proboszczowie,
podejrzani o szerzenie fałszywej nauki, lub nie znający dokładnie swej wiary,
niechże przynajmniej, w braku innych środków, zmuszeni będą do utrzymywania na
swój koszt dobrych wikariuszów, którzy by za nich pracowali. Przed wyborem
rektorów i profesorów uniwersyteckich trzeba zasięgnąć o nich poufnych
informacyj; zobowiązać ich przysięgą, że wiary katolickiej nie odstąpią, w razie
zaś złamania przysięgi, jako krzywoprzysięzców karać. Książki wystawione na
sprzedaż przechodzić wprzód powinny przez cenzurę. Dla młodzieży postarać się
koniecznie o odpowiedni katechizm, dla mniej wykształconych księży o krótki rys
teologii, dla uczonych, lub uważających się za uczonych, o teologiczną
Summę.
Zgubny brak księży w Niemczech usunąć się da tylko przez
zakładanie licznych seminariów. Podzielić by je można na cztery jakoby klasy.
"Do pierwszej klasy należałyby seminaria zakonne i bardzo by było rzeczą
pożyteczną, gdyby J. Królewska Mość zechciała się postarać o pomnożenie liczby
członków narodowości niemieckiej w klasztorach i kolegiach, tak należących do
Towarzystwa Jezusowego, jak i w innych, równie we Wiedniu, jak w innych swych
uniwersytetach, gdzie by im królewska szczodrobliwość dozwoliła w naukach się
wykształcić, aby mogli następnie zostać doskonałymi kaznodziejami, nauczycielami
i spowiednikami. Drugą klasę stanowiłoby kolegium niemieckie w Rzymie, dokąd by
mógł król wysyłać na swój koszt wielu zdolnych młodzieńców; wszyscy naturalnie,
wyćwiczywszy się należycie w naukach i cnocie, powracaliby do jego państwa. Być
też może, że król zechce raczej ufundować w Rzymie drugie podobne kolegium dla
swych prowincyj Austrii, Węgier, Czech i Siedmiogrodu. Do trzeciej klasy
należałyby nowe kolegia, ufundowane przy uniwersytetach krajowych na wzór
kolegium niemieckiego w Rzymie, a oddane w zarząd uczonym i pobożnym mężom;
uczniowie w kolegiach tych wykształceni zostawaliby następnie proboszczami,
profesorami po szkołach lub kaznodziejami. Trzy te rodzaje seminariów utrzymywać
by się mogły częścią z dochodów po opuszczonych klasztorach, częścią z
nieobsadzonych probostw, częścią z drobnego jakiego podatku, nałożonego na
ludność; wreszcie część pewną otrzymać by też można z pensyj ściąganych z
majątków biskupich lub innych bogatych beneficjów, lub skąd i w jaki sposób J.
Kr. Mość za stosowne by uważał. Czwartą klasę seminariów stanowiłyby kolegia, w
których zacni i bogaci młodzieńcy utrzymywaliby się na własny swój koszt,
sposobiąc się tak do świeckich jak i duchownych i najwyższych nawet godności.
Największy wszakże nacisk równie w tej, jak i w poprzednich trzech klasach, na
to należy położyć, aby postarać się dla nich o takich rektorów i nauczycieli,
którzy by uczyli prawdziwej pobożności wespół ze zdrową i katolicką
nauką".
Nadzwyczaj to ważny i ciekawy memoriał, którego
przewodnie idee, pewne wyjaśnienia i dopełnienia, spotykamy w wielu jeszcze
listach, na pierwszym miejscu do samego króla Ferdynanda, i w paru instrukcjach,
przesłanych Ojcom pracującym w Niemczech. Szczególnie Świętego zajmuje i w
memoriałach tych i listach na najszczególniejszą uwagę zasługuje kwestia
seminariów. Cały nakreślony w tym względzie przez Ignacego plan dziś, gdy w
bardzo wielu diecezjach znajdują się "małe seminaria", w każdej co najmniej
stolicy kwitną wyższe teologiczne studia, wydaje się nam czymś naturalnym,
oczywistym; w chwili gdy Święty go pisał, był to plan nad wszelki wyraz śmiały,
po raz pierwszy postawiony, a że dziś naturalnym nam się wydaje, to właśnie
najjaśniej dowodzi prawdziwej, a zatem praktycznej genialności, z jaką był
podjęty.
Nakreśliwszy plan, czuwał Ignacy bez przerwy, wszelkie
przeszkody łamiąc lub usuwając, nad jego wykonaniem. Kiedy Albert bawarski,
wbrew danym poprzednio przez siebie i przez ojca swego obietnicom, zawahał się i
w ufundowanych już w Ingolsztadzie szkołach chciał pozostawić same tylko
teologiczne kursy, Ignacy oparł się nader energicznie temu ścieśnianiu i
ograniczaniu pierwotnego zamiaru. "Ostatecznym celem – tłumaczył (11) –
ingolsztadzkich studiów ma być bezwątpienia teologia, lecz w Niemczech zwłaszcza
konieczną jest rzeczą znaleźć najprzód profesorów, którzy nie zadowalaliby się
odczytywaniem swych kajetów, lecz mieliby zarazem staranie o postęp swych
uczniów i w nauce i w obyczajach chrześcijańskich; konieczną następnie jest
rzeczą znaleźć uczniów i cnotliwych i dostatecznie przygotowanych do korzystania
z teologicznych wykładów. Takich dziś w Ingolsztadzie bardzo niewielu. Dlatego
pragniemy, jak to już ma miejsce w innych naszych kolegiach, posłać tam przede
wszystkim profesorów nauk wyzwolonych, którzy zapoznawaliby młodzież z
literaturą łacińską, grecką, hebrajską, a jednocześnie kazaniami, zachęcaniem do
Sakramentów św. i własnym przykładem prowadzili ją do pobożności i czystości
obyczajów. Dopiero, gdy uczniowie okażą dostateczny postęp w tych naukach,
poślemy profesora dialektyki, a w następnych latach profesorów filozofii.
Wszyscy profesorowie ci będą zarazem z szczególną troskliwością rzucać do serc
swych słuchaczów niby żarzące się i świecące iskry, które by w nich rozpalały
zamiłowanie teologii i obudzały wielkie jej pragnienie, jako celu wszystkich
innych nauk. W ten sposób uformowałby się po niewielu latach zastęp teologów,
równie w tej, jak i w innych umiejętnościach znakomicie wykształconych, zdolnych
do walki z herezją, do wzmacniania katolików, do opowiadania z duchownym
pożytkiem słowa Bożego, do pracowania w całej Bawarii nad zbawieniem dusz. Z
Ingolsztadu, niby z niewyczerpanego źródła, płynęłaby pobożność i nauka, bujnie
rosłyby w tym uniwersytecie kwiaty wiedzy i cnoty".
W kilka lat później, fundacja ingolsztadzka kolegium
dobiegła wreszcie do pożądanego kresu; Ignacy, wysyłając z Rzymu zakonników
swych do Bawarii, polecił spisać dla nich szczegółową instrukcję, w której w
nowym świetle okazuje się jego miłość dla nawiedzonych herezją Niemiec,
roztropność i miłość w walce z błądzącymi (12).
"Nader ważną jest rzeczą – czytamy w ustępie odnoszącym
się do sposobu wygłaszania prelekcyj – tak walczyć za katolicką prawdę, aby i
heretycy, jeśli byliby obecni, przekonać się mogli o miłości naszej i skromności
chrześcijańskiej. Nic im ubliżającego mówić nie należy, ani nie dawać do
poznania, jakobyśmy mieli ich błędy we wzgardzie; lecz po prostu dowodzić
prawdziwości dogmatów katolickich, z czego samo z siebie wyniknie, że przeciwne
im nauki są fałszywe".
Te same zalety, co w zacytowanym dopiero piśmie,
błyszczą najpiękniejszym światłem w instrukcji danej OO. Laynezowi i
Salmeronowi, wysłanym z szczególnego polecenia Ojca Świętego w charakterze
papieskich teologów na Sobór Trydencki. Jak tu, tak tam przebija z każdego
zdania miłość bez granic Kościoła świętego, niezmierna żarliwość o dobro dusz,
złączona najściślej z podziwienia godną roztropnością i znajomością serca
ludzkiego.
"Na soborze – czytamy w tej instrukcji – szukać macie
jedynie chwały Bożej i dobra Kościoła; poza soborem starać się macie wszystkim
dopomagać wedle instytutu swego; w domu i między sobą bardzo uważajcie, abyście
nie zapomnieli o własnej doskonałości i duchownym postępie, wiedząc, jak to jest
niezbędnym dla spełnienia dwóch poprzednich obowiązków, i że w dniu, w którym o
sobie samych byście zapomnieli, szukać nie będziecie ani pożytku dusz, ani dobra
Kościoła i chwały Bożej, ale własnej czci i własnego interesu".
"Ze sobą, poleca dalej Święty, bądźcie jak najbardziej
złączeni. Niedługo i Klaudiusz le Jay przybędzie; poświęćcie wtedy jedną godzinę
w nocy na wspólną konferencję o kwestiach na soborze rozbieranych i które
nazajutrz roztrząsane być mają. Dla zachowania się w większej pokorze i miłości,
każdej nocy jeden z was po kolei prosić będzie towarzyszów, aby mu otwarcie
wykazali i zganili wszystkie popełnione błędy. Rano naradzać się będziecie nad
tym, co czynić macie przez dzień cały i dwa razy dziennie każdy sam sobie zda
rachunek ze wszystkich spraw swoich. Na posiedzeniach soboru uważajcie pilnie,
co inni mówią; sami mówcie niewiele i po namyśle. W dysputach przywodźcie racje
jednej i drugiej strony, aby się nie zdawało, że uparcie chcecie się zdania
swego trzymać. Za nowymi zdaniami nie idźcie. Dopóki Kościół czego nie orzecze,
nie orzekajcie i wy, choćby się wam najprawdziwszym zdawało. Poza soborem
szukajcie sposobności do słuchania spowiedzi, mówienia kazań, uczenia dzieci
katechizmu, prowadzenia ludzi do doskonałości za pomocą rekolekcyj, a wreszcie
odwiedzajcie szpitale i pocieszajcie i pomagajcie chorym z wielką miłością,
ponieważ Duch Święty tym obfitsze łaski na Sobór wyleje, im bardziej pokora i
miłość kwitnąć będą. W kazaniach starajcie się o zmianę obyczajów i
doprowadzenie do posłuszeństwa Kościołowi katolickiemu, w żadne dysputy się nie
wdając"...
Jak niemieccy przywódcy katolickiego odrodzenia, na ich
czele król rzymski i książę bawarski, nie przedsięwzięli żadnego ważniejszego
kroku w obronie zagrożonej wiary bez porozumienia się z Ignacym, i ustawicznie
żądali od niego rady i czynnej pomocy, podobnież rycerscy obrońcy katolickiego
Kościoła w Anglii zwracali się raz po raz z zapytaniami i prośbami do ubogiej
celki Świętego. Nader ożywioną i ważną korespondencję prowadził przede wszystkim
Ignacy z naczelnym i bez wątpienia najwaleczniejszym hetmanem katolickich sił,
słynnym "angielskim" kardynałem, Reginaldem Pole. W połowie 1553 r., zdawało się
na chwilę, że z objęciem rządów przez Marię Katolicką lepsza przyszłość świta
dla biednej Anglii; Ignacy, rozradowany świeżo otrzymanymi od kardynała
pomyślnymi wieściami, bierze gorący udział w powszechnych nadziejach: "Ze serca
dziękuję Bogu, Panu naszemu, że raczył otworzyć tę bramę do powrotu Anglii na
łono Kościoła św. i czystej świętej religii i wiary katolickiej. Tym zaś
silniejszą żywimy w tym względzie nadzieję, że jak mocno jesteśmy przekonani,
przyczyny wszystkiego złego szukać trzeba nie w chorobie ludu, lecz książąt; a
tak gdy teraz Boża Opatrzność dobrych daje wodzów, spodziewać się można, że
naród, w którym niegdyś imię Chrystusa Pana naszego tak było czczone i chwalone,
wróci do naturalnego swego stanu" (13). Następnego
już roku zwierzał się Ignacy ze śmiałą myślą założenia w Anglii osobnej zakonnej
prowincji (14), i ponownie w liście do bawiącego właśnie w Londynie
Filipa II wyrażał niewymowną radość "wespół z Aniołami w niebie i ludźmi na
ziemi, z powodu szczególnej łaski, którą Stwórca i Pan nasz obdarzyć raczył
Kościół swój, przyprowadzając do łączności z nim tak znaczną część ciała swego".
"Należałoby – czytamy znów w innym liście – przysłać do Rzymu choć kilku młodych
Anglików, aby wyćwiczywszy się tu w nauce i pobożności, użytecznymi być mogli
swej ojczyźnie". – Piękne to były nadzieje! – smutna rzeczywistość nie
odpowiedziała im. W każdym razie, młodzi Anglicy wyćwiczeni w Rzymie, z
inicjatywy Świętego, w nauce i pobożności, niemniej – choć w inny sposób, niż po
ludzku myślano i spodziewano się – wygnaniem, więzieniem, nieraz krwią byli z
pewnością "użytecznymi swej ojczyźnie".
Obok zagrożonych herezją Niemiec, obok strasznie
toczonej już heretyckimi błędami Anglii, myślał Święty szczególnie, modlił się
sam i modlić się nakazywał za "kraje północne". Takim krajem była Polska, do
której herezje wszystkimi szlakami na wyścigi się cisnęły; takimi krajami były
leżące za Polską nieznane obszary, o których z głuchych wieści wiedziano, że
panuje wprawdzie nad nimi krzyż Chrystusowy, lecz nie uznają władzy i powagi
Chrystusowych namiestników. Właściwa działalność zakonu w "północnych krajach",
na pierwszym miejscu w Polsce, rozwinęła się dopiero po śmierci Ignacego;
wszakże i w jego pismach i listach nie brak śladów świadczących, że żywo
zajmował się losami tych dalekich, w ówczesnych wyobrażeniach i pojęciach tak
nadzwyczaj dalekich krajów.
Południowe, wschodnie kresy już nie Europy, ale świata,
daleko lepiej stosunkowo były w Rzymie znane i mniej przerażały wyobraźnię.
Jeszcze zakon nie był przez Papieża potwierdzony, a już jeden z pierwszych jego
założycieli, z pierwszych towarzyszów Ignacego w Paryżu, św. Franciszek Ksawery
rzucał Rzym, żegnał Europę, aby w Indiach, później w Japonii i Chinach głosić
Ewangelię Chrystusową. Cudowna to była misja, wznawiająca cuda, zapał i
błogosławieństwa pierwszych wieków chrześcijaństwa. Bo też Ksawery w pracy, w
cnotach, w gorliwości nie ustępował chyba w niczym wybranym przez Jezusa
Apostołom. Wielki Apostoł Azji, taką czuł cześć dla swego "Ojca w Bogu", jak
zwykł był stale Ignacego nazywać, że długie swe listy do niego pisywał na
klęczkach; a za jego już nie rozkazami, ale radami, szedł wiernie i stale, bez
chwili wahania się, jak za głosem Bożym. Nawzajem Ignacy, nie przestawał chwalić
Boga, że zlewa na świat tyle cudów wszechmogącej swej łaski za pośrednictwem
świętego jego towarzysza; każda wiadomość od niego była dlań najsłodszą
pociechą, udzielał jej natychmiast całemu zakonowi i wzywał gorąco wszystkich,
aby wespół z nim chwalili i dziękowali Bogu.
Listy wymieniane między obu Świętymi, malują nam
prześliczny i miły oczom Boskim i ludzkim stosunek, jaki zachodził między dwoma
tymi wielkimi sercami, pałającymi miłością Bożą, rozpieranymi pragnieniem
szerzenia coraz większej chwały Bożej. Na kilka miesięcy przed śmiercią pisał
Ksawery do "mego Świętego w Chrystusie Ojca Ignacego" (15).
"Prawdziwy Ojcze mój! List Twej świętej Miłości
otrzymałem w Malace po powrocie z Japonii, a Bóg Pan nasz wie, jak dusza moja
uradowała się z tak pożądanej wieści, żeś żyw i zdrów. Pomiędzy wielu innymi
świętymi słowami i pociechami, zawartymi w tym liście, odczytałem i ostatnie
wyrazy: «Twój zupełnie i nigdy o Tobie nie mogący zapomnieć Ignacy» – i jak ze
łzami je odczytałem, tak ze łzami je teraz piszę, wspominając o latach
ubiegłych, o wielkiej miłości, którą dla Ciebie i żywiłem i żywię; rozważając, z
ilu trudności i niebezpieczeństw uwolnił mię Bóg Pan nasz w Japonii przez
przyczynę świętych modlitw świętej Twej Miłości... W Japonii dał mi Bóg Pan nasz
jasno poznać, jak mi nadzwyczaj potrzeba tego, by ktoś miał nade mną opiekę i
ciągłe staranie; tymczasem święta Twoja Miłość poddała pod moją władzę i
prowadzenie tyle świętych znajdujących się tu dusz, należących do Towarzystwa
naszego, kiedy ja, z miłosierdzia Bożego, oczywiście widzę, jak bardzo jestem
nieodpowiedni do wywiązania się z tego polecenia. Pisze mi Twoja święta Miłość,
że bardzo pragniesz mię jeszcze widzieć w tym życiu. Bóg Pan nasz wie, jakie
wrażenie słowa te, tak wielką miłością natchnione, wywarły w mej duszy i ile łez
wylewam, ilekroć o nich pomyślę, i zdaje mi się, że mogą mi być one wielką
pociechą, bo dla świętego posłuszeństwa nie ma rzeczy niemożliwych. W Japonii
chrześcijaństwo mieć może grunt trwały, choć wiele pracy i potu trzeba tu będzie
łożyć. Jak Bóg da, to udam się do Chin, których nawrócenie wywarłoby i na
Japonię niezmierny wpływ".
Nie podobało się Bogu ziścić nadziei i pragnień Apostoła
Azji; w niespełna rok po napisaniu powyższego listu przeniósł się do Boga po
nagrodę na małej, opuszczonej wysepce Sancjan, u progu Chin, których nawrócenia
tak pragnął. Ignacy, nie wiedząc nic jeszcze o tej stracie, zamyślał sprowadzić
Ksawerego do Europy, aby mógł zdać osobiście sprawę o potrzebach Azji i
zarządzić najodpowiedniejsze środki do nawrócenia tych niezmiernych obszarów.
Tymczasem nie skąpił żądanych rad i wskazówek: (16)
"Dowiedzieliśmy się, że Bóg Pan nasz, używając Ciebie za
narzędzie swoje, otworzył bramę do opowiadania Ewangelii i nawrócenia Japonii i
Chin. Cieszymy się wielce, w Bogu, spodziewając się, że znajomość i chwała
Pańska dnia każdego bardziej rozszerzać się będzie... Jeśliś się już do Chin
udał, pochwalam to w przekonaniu, że Mądrość Odwieczna Cię tam poprowadziła;
pomimo tego, sądzę, o ile my tu o tych sprawach decydować możemy, że więcej
zrobiłbyś w służbie Boga Pana naszego, pozostając w Indiach i stamtąd wysyłając
innych i kierując nimi, aby to robili, co byś ty sam miał robić; w ten bowiem
sposób pracowałbyś nie w jednym, lecz od razu w wielu miejscach".
Tak właśnie "w wielu miejscach" pracował sam Ignacy,
pomimo, że w ostatnich szesnastu latach życia wyruszył z Rzymu ledwie parę razy
i to tylko na dni kilka. W tym samym czasie, w którym słał wskazówki Ksaweremu
do Indyj, do Chin, zakładał w Brazylii nową zakonną prowincję i mianował
pierwszego jej prowincjała, świątobliwego Emanuela de Nobrega (17); przez rady
swoje kierował korsykańskimi misjonarzami, dokładał wszelkich starań, aby
doprowadzić na koniec do pomyślnego rozwiązania zbyt już długo wlekącą się
sprawę poddania się schizmatyckiej Abisynii pod władzę Stolicy
Apostolskiej.
Ostatnia ta sprawa, sama w sobie wielkiej wagi i dająca
usprawiedliwiony powód do najśmielszych i najpiękniejszych nadziei, leżała mocno
na sercu portugalskiemu Janowi III. Ignacy ze swej strony tak do niej się
zapalił, że najgorętszym jego pragnieniem było złożyć generalski urząd, aby móc
samemu udać się na misję do Afryki (18). Gdy plan ten
okazał się oczywistym niepodobieństwem, nie przestawał na wszystkie strony
pukać, prosić, przypominać i zaklinać: "Nie pozwalajcież ginąć marnie tak
wielkiej części owczarni Chrystusowej!". "Wielka żałość zbiera i szkoda
niezmierna, że pomimo sprzyjających okoliczności tak się rzecz przewleka, a
tymczasem tyle dusz jest opuszczonych" (19). Rzecz wlokła
się jeszcze sześć lat; zaledwie z początkiem 1555 r. wyruszyło do Afryki
dwunastu misjonarzy, mając na swym czele zamianowanego przez papieża patriarchę
O. Jana Nunnez Baretto. Ignacy tak zawsze przeciwny przyjmowaniu jakich bądź
godności kościelnych przez członków swego zakonu, osądził jednak, że w takich
okolicznościach można i należy zrobić wyjątek. "Nie sądzę – pisał do O. Baretto
(20) –
aby równie tobie, jak i wyznaczonym ci dwom koadiutorom wolno było uchylić się
od nałożonych wam z woli papieskiej urzędów. Chociaż dla pokory waszej i miłości
uniżenia, którą macie stosownie do powołania waszego, każda godność jest ciężkim
krzyżem, to przecież godnościom tym towarzyszy tyle prac i niebezpieczeństw, że
obawy nie ma, aby mogły stać się okazją ambicji lub chciwości. Z drugiej znów
strony tak to jest niezbędnym dla ogólnego dobra tych krajów, tak bardzo na
ofiarowanym wam stanowisku będziecie mogli się przyczynić do służby Bożej, że
nie widzę, jakbyście go mogli nie przyjąć? Zgódźcie się zatem z wolą Bożą i
zaufajcie dobroci Tego, dla którego miłości jedynie ten ciężar na barki swe
bierzecie, który dopomoże wam do dźwigania go, a niebezpieczeństwa dla służby
Swej Bożej podjęte zamieni wam w wieniec odrębnej wiecznej
nagrody"...
Odjeżdżającym misjonarzom przesłał Święty rodzaj
memoriału do abisyńskiego cesarza Klaudiusza; memoriału, będącego zwięzłym, ale
wyczerpującym traktatem o władzy i prymacie papieskim. Na królu portugalskim
memoriał ten zrobił nadzwyczajne wrażenie; wywrzeć by go musiał i na Klaudiuszu,
gdyby tymczasem inne wpływy i względy nie zaczęły brać góry na abisyńskim
dworze. "Szczęśliwym się czuję, rozpoczynał Ignacy swe pismo (21), że skoro już
mnie samemu podjąć się tej wyprawy nie dozwolono, przynajmniej towarzysze moi
udają się obecnie do kraju Twego, aby ofiarować w nim Bogu swe życie w służbie
W. Wysokości, niosąc światło wiary duszom pozostającym pod Twym berłem. Ojcowie
ci mają pełną i zupełną władzę od świętej Apostolskiej Stolicy; mogą Wam zatem
nauką swą pomoc wszelką przynieść i naprawić szkodę zdziałaną we wierze przez
niesnaski z świętym rzymskim Kościołem, matką wszystkich kościołów po całym
świecie".
"Zarządcy tego Kościoła – tłumaczy dalej Święty, a
twierdzenia swe udowadnia cytatami z Pisma św. i teologicznymi wywodami –
poruczył Bóg swe zastępstwo na ziemi... Innym Apostołom udzielił Chrystus Pan
ograniczonej władzy; św. Piotrowi i jego następcom dał ją zupełną,
najpełniejszą, aby ze źródła tego płynęła wszelka powaga, siła i władza, i od
tego najwyższego Pasterza dostawała się innym pasterzom w mierze odpowiadającej
hierarchicznemu stanowisku, jakie zajmują w Kościele walczącym. Na tym
fundamencie opierając się, równie dziad, jak ojciec W. Wysokości słuszną mieli
przyczynę, dla której uznawać nie chcieli powagi patriarchy aleksandryjskiego,
ponieważ on, jako odcięty zgniły członek mistycznego ciała Kościoła, nie ma
życia, nie ma władzy poruszania się... a przeto i innym w żaden sposób udzielać
ich nie może. Jak jeden jest tylko Oblubieniec Kościoła, Jezus Chrystus, tak i
Oblubienica Chrystusowa, Kościół, jedną zawsze była, jedną pozostaje... Czytamy
w Piśmie św., że jedna tylko była arka Noego, w której Bóg życie zachował, a
poza którą śmierć panowała, jedna arka przymierza przez Mojżesza zbudowana,
jedna świątynia wystawiona w Jerozolimie przez Salomona, w której wyłącznie
prawo nakazywało składać ofiary i Bogu cześć oddawać, jedna synagoga, od której
sądu i powagi wszystkie inne zależały. Wyraźne to i jasne obrazy jedności
Kościoła, poza którym nic dobrego nie istnieje... Kto nie jest zjednoczony i
złączony z tym mistycznym ciałem, nie może żadną miarą od głowy, tj. od
Chrystusa, otrzymać siły i łaski do dostąpienia wiecznego
szczęścia"...
Mniej może pozornie świetne i fantazję porywające, w
skutkach swych praktyczniejsze były usiłowania, dążące do oswobodzenia, a
przynajmniej do osłodzenia gorzkiego losu tysiącom chrześcijańskich niewolników,
zabranym w jasyr przez tak groźnych w owym czasie berberyjskich piratów. Od r.
1548 przebywało na afrykańskich wybrzeżach dwóch członków Towarzystwa
Jezusowego: O. Jan Nunnez Baretto i Br. Ignacy Bogado, i "starają się – jak
donosi Ignacy w jednym z swych listów (22) – o wyzwolenie
ciał, a bardziej jeszcze dusz niewolników. Wielcy to słudzy Pańscy, wiele
działają i cierpią w służbie Chrystusa Pana naszego: leczą dusze niewolników, z
których jedni wiary się wyparli, inni są na drodze do wyparcia się, inni jeszcze
umierają z głodu duchownego, między niewiernymi". Straszny to był głód, a biedni
niewolnicy bardzo potrzebowali pomocy i pociechy; O. Baretto w swych listach i
sprawozdaniach, przesyłanych do Europy, kreślił krwawe obrazy z tej ziemi
niewoli i błagał ze łzami o miłosierdzie, bo "dusze giną". "Na miłość Pana
naszego – zaklinał jednego z zakonnych towarzyszów (23) – wyżebraj mi
trochę pieniędzy na ratowanie niewolników, których panowie przemienić chcą w
Turków, Żydów, a oni do nas z płaczem o pomoc się udają"... "Wiele pieniędzy nam
trzeba, bo chłopców i dziewcząt portugalskich nie chcą sprzedać taniej, jak za
90 dukatów... Serce boli, gdy widzę całe szeregi chłopców, którzy niedawno
jeszcze temu prosili z płaczem o wykupienie, jak w najokropniejszych grzechach
brną i publicznie już za Turków uchodzą"... I Ignacemu, do którego dochodziły te
żale i sprawozdania w regularnych niemal odstępach czasu, serce się ściskało;
więc jak mógł o zasiłki się starał, dodawał pracującym odwagi, krzepił siły ich
i męstwo w tak niezmiernie trudnym zadaniu. "Od kilku już lat – pisał prawdziwie
ojcowskim sercem i piórem do O. Jana Nunnez (24) – pracujesz i
pomagasz niewolnikom w Afryce. Nie lękaj się, gdy ważysz drobne swe siły, że
podjąłeś się zbyt trudnego przedsięwzięcia, ponieważ ufność swą całą złożyć
winieneś w Tym, który do tej pracy cię powołał, a zatem i potrzebnych sił w
służbie swej ci użyczy, tym bardziej, że nie z własnej woli wziąłeś na siebie
ten ciężar, którego nikt na świecie samym ludzkim przemysłem i zręcznością nie
zdołałby udźwignąć, gdyby mu ręka Boża nie dopomogła i drogi nie
wskazała".
Dawne w Loyoli, Manrezie, w Jerozolimie wreszcie żywione
i ważone plany rozszerzenia chwały Bożej w ziemi palestyńskiej ustąpić musiały
przed wyraźną wolą Bożą; wszakże grób Chrystusowy, zostający w niewoli
niewiernych, nie zatarł się nigdy w pamięci Świętego rycerza; myśl o krucjacie,
na innych może niż dawne krzyżowe wyprawy podstawach opartej, ale mającej
niemniej na celu wyrzucenie Turków ze Ziemi Świętej, nie przestała do końca
życia jasnym płomieniem mu przyświecać. Świadectwem tych niewygasłych myśli i
pragnień jest obszerna korespondencja z rycerzem dawnej, średniowiecznej, w
najlepszym tego słowa znaczeniu, daty, Piotrem Zarate, który powziął piękny
zamiar przywrócenia do dawnej świetności rycerzy Grobu Chrystusowego i otwarcia
przed nimi w Jerozolimie szerokiego pola dla rycerskiego męstwa, dla
chrześcijańskiego poświęcenia. Ignacy wyjednał dla tego zamysłu u papieża osobną
pochwalną bullę; listami zaś swymi do króla Rzymskiego, do Filipa II, otworzył
śmiałemu rycerzowi bramy i poparcie najmożniejszych wówczas w świecie potentatów
(25).
Nie jego wina, że piękny ten zamiar poszedł koleją tylu innych kuszących się
przedtem i później o wrócenie chrześcijaństwu jego kolebki...
Lepszym, choć nie bezpośrednim skutkiem uwieńczony
został śmiały plan zgniecenia potęgi tureckiej w Europie. Projekt ten przesłany
przez Ignacego na ręce O. Hieronima Nadal, który miał go znów przedstawić Janowi
de Vega, a następnie Karolowi V, niewiele się różnił w zasadniczych rysach od
przeprowadzonej później krucjaty, która doprowadziła do stanowczej w dziejach
Europy bitwy pod Lepanto.
A oto znowu innego rodzaju, ale niemniej ważnego punktu
dotykający, na wielką skalę nakreślony plan, który Święty za pośrednictwem
jednego ze swych zakonników, najlepiej widzianych na portugalskim dworze,
przedkładał królowi Janowi III: (26)
"Opowiedziano mi tu smutną historię o dwóch braciach
Portugalczykach, znajdujących się obecnie w Rzymie, którzy obaj pojedynkowali
się i obaj zabili swych przeciwników. Straszny to, diabelski występek między
chrześcijanami, nawet między niewiernymi nieznany, gubić dla tak błahych powodów
i dusze i ciała; toteż z wielką radością i zadowoleniem dowiedzieliśmy się o
wydanej przez J. Kr. Mość ustawie, zakazującej pojedynków w swym królestwie pod
karą utraty całego majątku i życia. Święta to i dobra rzecz; gdybym miał
sposobność, nie omieszkałbym przedstawić J. Kr. Mości dwóch innych punktów,
które sądzę, przyczynić by się mogły niemało, wespół z pomienioną ustawą, do
przyprowadzenia do skutku tak pobożnych i chrześcijańskich zamiarów
królewskich".
"1. Aby każdy, który przyjmie wyzwanie na pojedynek,
ogłoszony był publicznie za zdrajcę i infamisa... w ten bowiem sposób przeciwne
lekarstwa uleczyłyby przeciwne sobie choroby; i kto obawiając się stracić nieco
na honorze, ucieka się do pojedynku, zaniechałby go, aby zupełnie honoru nie
stracić".
"2. Aby J. Kr. Mość wybrała czterech, lub ilu by uważała
za stosowne, poważnych mężów, którzy w razie jakichś poróżnień lub krzywd,
sprowadzających pojedynki, osądziliby, która strona i w czym jest skrzywdzoną, i
zarządzili odpowiednie lekarstwo; wykonania tego sądu musiałby sam król
dopilnować, przyczyniając się w ten sposób do zadowolenia i uspokojenia obu
stron. Jeżeli będzie wolą Boga Pana naszego, aby dzieło to, które tak bardzo
mogłoby posunąć naprzód Jego służbę, przyszło do skutku i usunęło to nadużycie,
tak bezbożne, tak sprzeciwiające się i Bożemu i ludzkiemu rozumowi, że nikt
inny, prócz szatana, twórcą jego być nie może, natenczas łatwo stać by się
mogło, że i inni chrześcijańscy książęta poszliby za przykładem danym przez J.
Kr. Mość. Boć wszyscy rzecz tak niegodziwą i nierozumną muszą za złą uważać,
zwłaszcza, że nie opiera się ona na żadnej innej podstawie, prócz błędnej opinii
ludzi światowych, którzy w ogóle i sami wyznają, że tyranizuje ich ten
nieszczęsny zwyczaj i bardzo im cięży. Tak więc piętnując go publicznie i
ogłaszając za infamisów tych, którzy by się dopuścili tego występku, usunąć
można bez wielkich trudności tę piekielną tyranię z ziem chrześcijańskich.
Bezwątpienia, pomiędzy wielu słynnymi czynami, które potomność głosić będzie o
J. Kr. Mości, ten byłby jednym z najsłynniejszych".
"Można by też zaradzić, jakem już wspomniał, aby
usunięcie bojaźni pojedynku nie utorowało komu drogi do łatwiejszego krzywdzenia
innych, karząc krzywdzących najprzód na czci, a następnie i osobiście, i
naznaczając inne odpowiednie kary. Nie mogłoby być trudnym przekonać ludzi o
słuszności takiego postępowania, bo bez porównania więcej zgadza się ono z
rozumem nie tylko chrześcijańskim, ale i w ogóle ludzkim, niż przeciwne
postępowanie i zasady, które diabeł na ten świat wprowadził. Chodzi tylko o to,
aby królowie wzięli się do tej sprawy na serio".
Czyż nie dziwna to rzecz, słyszeć w XVI wieku takie
zasady, takie plany z ust hiszpańskiego rycerza, należącego w swym czasie do
kwiatu najdumniejszej na świecie szlachty, najlepiej obeznanej, najsilniej
stojącej przy obyczajach i prawach rządzących rycerskim zakonem? Nowy to znów
dowód, jak Ignacy z wyżyny, na której stał, trzeźwo, a wszechstronnie patrzył na
świat. Wszystko, co współczesnych porusza, znajduje echo w wielkim jego sercu;
każda dobra myśl może być pewną jego pomocy i zachęty; każda bieda – pociechy;
obok wewnętrznych rządów, szeroko już po świecie rozpowszechnionego zakonu,
prowadzi walkę o dusze od "północnych", od polskich, do afrykańskich granic.
Skąd ta wszechstronność, ta przezorność rozumnego wodza, rzekłbyś nowoczesnego,
złączona z niezmordowaną energią, z wytrwałością średniowiecznego żołnierza?
Źródłem i wytłumaczeniem tych zadziwiających przymiotów, tych wielkich czynów i
świetnych zwycięstw, to święte, do Boga wyłącznie skierowane, z Bogiem złączone
życie Ignacego. Był on znakomitym organizatorem zakonu, był mężnym, a rozumnym
wodzem w wielkiej wojnie o "Królestwo Boże", bo był mężem prawdziwie Bożym; z
podjętych walk wychodził zwycięsko i przyczyniał się do rozszerzenia Królestwa
Bożego na ziemi, bo szedł wiernie ślad w ślad za Najwyższym Wodzem swym –
Chrystusem; był wielkim, bo był Świętym.
–––––––––––
Ks. Jan Badeni T. J., Życie
św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu Tow. Jezusowego. Wydanie drugie.
Kraków 1923. NAKŁADEM WYDAWNICTWA KSIĘŻY
JEZUITÓW, ss. 274-307.
Przypisy:
(1) Szereg listów z r. 1550.
Cartas, t. II.
(2) Listy i okólniki z r. 1541 –
1544. Cartas, t. I.
(3) Do O. Klaudiusza le Jay, 30
lipca 1552. Cartas, t. III, l. 276.
(4) Do przełożonych zakonnych, 2
stycznia 1554. Cartas, t. V, l. 403.
(5) Do O. Gerarda Hamont, 22
marca 1555. Cartas, t. V, l. 637.
(6) Do Jana Polleto, 10 czerwca
1556. Cartas, t. VI, l. 831.
(7) Do pewnego, nie dającego się
dziś dokładnie oznaczyć, niemieckiego biskupa, 9 grudnia 1550. Cartas, t.
II, l. 207.
(8) Do arcybiskupa kolońskiego, 1
maja 1556. Cartas, t. VI, l. 808.
(9) 25 lipca 1553.
Cartas, t. III, l. 326.
(10) 18 sierpnia 1554. Cartas, t.
IV, l. 530.
(11) 22 września 1551. Cartas, t.
II, l. 237.
(12) W czerwcu 1556.
Cartas, t. VI, l. 829.
(13) 7 sierpnia 1553, a więc w
siedem dni po uroczystym wjeździe Marii do Londynu. Cartas, t. III, l.
329.
(14) Do św. Franciszka Borgiasza,
14 czerwca 1554. Cartas, t. IV, l. 490.
(15) 29 stycznia 1552.
Cartas, t. III. Dodatek II, nr 12.
(16) 28 czerwca 1553.
Cartas, t. III, l. 314. W chwili pisania tego listu Ksawery nie żył już
od przeszło pół roku; umarł 2 grudnia 1552.
(17) 9 lipca 1553.
Cartas, t. III, l. 317.
(18) Do króla Jana III, wrzesień
1546. Cartas, t. I, l. 84.
(19) Do O. Ludwika de la Grana,
17 stycznia 1549. Cartas, t. II, l. 159.
(20) 17 lutego
1555. Cartas, t. V, l. 614.
(21) 16 lutego
1555. Cartas, t. V, l. 613.
(22) Do O. Ludwika
de Sandoval, 20 lipca 1553. Cartas, t. III, l. 320.
(23) Do O. Franc.
Viejra r. 1553. T. III. Dokumenty nr. 15-21 i T. IV, nr 10.
(24) 26 lipca 1554.
Cartas, t. IV, l. 513.
(25) Listy te datowane w
październiku 1554. Cartas, t. IV, l. 558 np.
(26) Do O. Mirona, 5 kwietnia
1554. Cartas, t. IV, l. 457.