Wybrany na urząd generalnego przełożonego zakonu, Ignacy
poświęcił się zupełnie rozlicznym, a trudnym obowiązkom, które włożyła nań ręka
Boża. Byłoby mu milszym zapewne pracować bezpośrednio nad duszami, jak pracować
mogli jego towarzysze Faber, Ksawery, Rodriguez; jakże chętnie, dawne życzenia
serca spełniając, poszedłby za nimi między pogan, między heretyków, opowiadać
naukę Ukrzyżowanego; ale wola Boża była, aby pozostawszy w Rzymie, kierował stąd
świeżo powstałym zakonem i czuwał nad jego wzrostem; a kiedy taką była wola
Boża, należało ją spełnić całym sercem, całym sobą!
Pierwsze dni po wyborze zapełniła głównie modlitwa i
różne upokorzenia i umartwienia: zamiatał dom, posługiwał w kuchni, gromadził
koło siebie opuszczone dzieci i uczył je katechizmu. I później nie zaniechał
nigdy tych pokornych ćwiczeń, ale mnożące się z dnia na dzień coraz ważniejsze
zajęcia nie dozwalały mu poświęcać im tyle czasu, ile tego pragnął; na wstępie
swego urzędowania niczym odwieść się od nich nie dał, pragnąc z jednej strony
zaprowadzić niejako pobożną tradycję tego rodzaju pokornych zajęć dla wszystkich
przełożonych w swym zakonie, wiedząc z drugiej strony, że niczym innym, równie
łatwo i na pewno nie ściągnie hojnego błogosławieństwa Bożego.
Bóg też prawdziwie cudownie błogosławił. Niewielki
domek, przy kościele "Matki Boskiej della Strada", gdzie zamieszkali pierwsi
towarzysze, nie mógł niebawem pomieścić wszystkich, którzy ściągnięci wieścią o
nowo założonym zakonie, jego wzniosłych celach i podjętych pracach, pragnęli doń
się przyłączyć. Tym mniej sam kościółek mógł pomieścić cisnących się pobożnych.
Szczęściem do ogrodu złączonego z ubogim domkiem przytykał opuszczony kościół
pod wezwaniem św. Jędrzeja; Paweł III za wstawieniem się swego wikariusza w
Rzymie, Filipa Archinto, oddał i ten kościół pod zarząd Towarzystwa. W r. 1543,
Ignacy, dzięki jałmużnom groszowym, mógł położyć węgielny kamień pod budowę
szczupłego co prawda, bynajmniej nie wygodnego "domu profesów", w którym pod
jesień roku następnego sam zamieszkał. W kilka znowu lat później, r. 1551, gdy
liczba zakonników, zwłaszcza młodych kleryków, coraz bardziej się zwiększała,
otworzył Ignacy u stóp Kapitolu nowy klasztorek, zawiązek przyszłego,
przeniesionego niebawem na inne miejsce "Kolegium Rzymskiego". Pierwszym i
właściwym fundatorem tego kolegium był dawniejszy książę Gandii, od r. 1547
pokorny zakonnik, święty Franciszek Borgiasz. Prace i starania dwóch Świętych
wielkie przyniosły i po dziś dzień przynoszą owoce. W pierwszym roku uczęszczało
na zaprowadzone w "kolegium" wykłady filozofii i teologii 14 scholastyków
Towarzystwa; po pięciu latach liczba ich wzrosła do 200, a nadto korzystało z
wykładów mnóstwo młodzieży ze wszystkich stron Europy.
Obok "domu profesów", obok "kolegium rzymskiego"
powstało w krótkim czasie w samym Rzymie parę domów, o których przyjdzie nam
jeszcze pomówić, gdy przypatrywać się będziemy apostolskiej działalności
Świętego. Jednocześnie mnożą się kolegia, domy profesów i domy misyjne
Towarzystwa we Włoszech, w Hiszpanii, Portugalii, Niemczech, Flandrii, Francji,
nawet w dalekich Indiach. Miasta, kraje, królowie, biskupi, ofiarowują na
wyścigi niejako nowe fundacje, a Ignacy w listach swych i pismach żali się
tylko, że wszystkim tym prośbom nawet w części nie może odpowiedzieć. A w miarę,
jak zakon rośnie i wzmaga się, rosną troski i prace jego założyciela i
przełożonego. Umie on wprawdzie roztropnie wyręczać się innymi; posiada tę tak
rzadką a do dobrych rządów tak potrzebną skromność, iż bynajmniej nie chce
wszystkiego wykonywać osobiście; zachowując sobie, zwłaszcza w nieco
późniejszych latach, najwyższy tylko nadzór, zostawia wolne ręce, domaga się
nawet do pewnego stopnia samoistnej działalności od niższych przełożonych,
którzy zarządzają odrębnymi zakonnymi prowincjami i klasztorami. Ale i ten
najwyższy nadzór wymaga niemało pracy, energii, czujności, a przede wszystkim
roztropności. Ignacy dobrze to rozumie, obejmuje wszechstronnie całą wielkość i
trudność swego zadania, a zrozumienie to jest właśnie jedną z pierwszych i
najgłówniejszych przyczyn, które wyrobiły zeń tak znakomitego organizatora i
wodza zebranego na chwałę Bożą hufca Towarzyszów Jezusowych.
W konstytucjach zakonnych nakreślił Ignacy wspaniały,
prawdziwie idealny obraz generalnego przełożonego zakonu, jakimi ma kierować się
pobudkami, jakie ma mieć cnoty i zalety? (1) Obraz ten,
mimowolnie skopiowany z samegoż życia Świętego, pokazuje ideał, do którego
Ignacy w sprawowaniu urzędu swego dążył; najdokładniej odmalowuje nam własne
jego postępowanie, odkrywa niejako własną jego duszę i działające w niej
sprężyny.
"Najpierwszym ze wszystkich przymiotów – streszczamy
słowa samegoż Świętego – które zdobić powinny generalnego przełożonego, jest jak
największe zjednoczenie i złączenie z Bogiem, Panem naszym, zarówno w modlitwie,
jak i we wszystkich innych zajęciach i sprawach. Następnie musi to być mąż,
przyświecający przykładem wszelkiego rodzaju cnót; na pierwszym miejscu miłością
względem Towarzystwa i wszystkich w ogóle ludzi. Namiętności winien trzymać na
wodzy i tak je mieć umartwione, aby nie były w stanie wpłynąć na zdrowy sąd
rozumu; również i na zewnątrz tak ma być ułożony, aby każdy jego uczynek, każde
zwłaszcza jego słowo służyło do zbudowania. Niezbędną surowość i energię niechaj
łączy z łagodnością i słodyczą, nie dając się niczym nagiąć i odwieść od tego,
co wydawać mu się będzie milszym Bogu, a z drugiej znów strony, współczując z
potrzebami swych synów, napominając ich po ojcowsku, z miłością, aby sami błąd
swój uznali i konieczność poprawy. Jak do tego znoszenia słabości wielu swych
poddanych, tak do przedsięwzięcia wielkich rzeczy w służbie Bożej, bardzo mu
jest potrzebną energia i wspaniałomyślność, aby ani dla powstałych przeciwności
ducha nie tracił, ani żadnymi prośbami lub groźbami nie dał się odwieść od tego,
czego domaga się służba Boża. Powinien być wyższym, panować nad szczęściem i
nieszczęściem, w danym razie i śmierć ponieść powinien być gotów dla dobra
Towarzystwa w służbie Pana naszego. Oprócz tego musi mieć rozum i sąd zdrowy,
naukę, a bardziej jeszcze roztropność, znajomość życia duchownego, czujność,
wytrwałość w prowadzeniu i doprowadzeniu do końca spraw raz rozpoczętych.
Wreszcie, aby należycie i wszechstronnie wywiązać się mógł z włożonego na siebie
trudnego zadania, potrzebne mu są pewne zewnętrzne przymioty: zdrowie, siły
ciała, odpowiedni wiek, ani za wczesny, ani za późny, dobra opinia u ludzi. W
każdym zaś razie i choćby niektóre z powyższych warunków nie zupełnie
dopisywały, brakować mu bądź co bądź nie może wielkiej prawości, miłości dla
Towarzystwa i zdrowego rozsądku, idącego w parze z należytą nauką".
Programu tego, wysnutego zresztą z własnego swego
postępowania, trzymał się Ignacy jak najściślej w swych rządach. Złączenie z
Bogiem, panowanie nad namiętnościami odbijające się i na zewnątrz w całej
postawie i sposobie postępowania, stało się u niego już jakby drugą naturą od
czasu rozmyślań w manreskiej grocie. Tam też już, wpatrując się w wodza swego
Chrystusa, uczył się od Niego, jak miłość i łagodność łączyć z niezbędną
surowością; jak stosownie do różnych osób, potrzeb i okoliczności, uderzać to w
tę, to w tamtą strunę, zawsze na większą chwałę Bożą, na większy pożytek dusz
zdążających na górę doskonałości.
Miłość jego dla duchownych swych synów nie znała
prawdziwie granic. "Towarzystwo Jezusowe, pisze w jednym z swych listów do św.
Franciszka Ksawerego, jest towarzystwem miłości i zgody, która z góry wyklucza
wszelką niewolniczą bojaźń. Przełożony, wzbudzający więcej bojaźni, niż miłości,
i okazujący się raczej surowym panem, niż dobrym, kochającym ojcem, przyczynić
by się musiał do przerzedzenia szeregów swego zakonu". Takim dobrym, kochającym
ojcem był zawsze Ignacy, tak, iż jak mówili ci, którzy się z nim stykali, zdawać
by się mogło, że cały jest miłością i dobrocią dla swych braci. Gdy ujrzał
którego z nich z dalsza przybywającego, zwłaszcza po dłuższym niewidzeniu,
rozjaśniał oblicze, spieszył go przywitać i uścisnąć i tak doń serdecznie
przemawiał, "jakby go chciał w własnym sercu umieścić". Trudno też wyrazić jak
cieszył się, kiedy nadchodziły pomyślne wiadomości od braci po całym świecie
rozproszonych, jak smucił się wespół z nimi, pocieszał, dodawał sił i zachęty do
dźwigania krzyżów, które Bóg na nich zsyłał!
Pełne miłości dla swych synów serce Ignacego najbardziej
się okazywało, gdy Bóg nawiedził którego z nich chorobą ciała, czy duszy,
smutkiem, pokusą. Wtedy nie był to już przełożony, nie był ojciec, ale
najczulsza, a dziwnie rozumną miłością kochająca matka.
"Wiem od innych, czytamy w jednym z listów do tego
przedmiotu odnoszących się (2), wiem i z własnego doświadczenia, jakeś powinien na
zdrowie swe uważać; wiem również, że przy twym tak słabowitym zdrowiu dajesz się
gorliwością unosić do podejmowania przechodzących siły prac i ciężarów. Dlatego
w obliczu Boga Pana naszego sądzę, iż sprawisz Majestatowi Jego rzecz
przyjemniejszą, miarkując swój zapał, abyś dłużej w służbie Jego mógł pracować,
i uważam za odpowiednie nakazać ci w Panu naszym, abyś we wszystkim, co się
odnosi do posiłku, pracy, podziału czasu, spania, odpoczynku, słuchał zdania
lekarza i abyś przez trzy następne miesiące, tj. aż do września, nie zajmował
się kazaniami, ale pielęgnowaniem zdrowia". Chorującemu w Wenecji O.
Rodriguezowi nakazuje: (3) "Donoś nam co tydzień o swym zdrowiu i staraj się o
nie, używając odpowiednich środków". – "Jeśliby konieczność tego wymagała,
zaleca Święty w okólniku rozesłanym do wszystkich przełożonych zakonu
(4),
uciec się należy do świętego żebrania od domu do domu, byle ulżyć cierpieniom
żywych członków Chrystusa Pana naszego, którzy dla służby Jego potrzebują
zdrowia i sił ciała, choć ze swej strony zupełnie są gotowi cierpieć dla Jego
miłości wszelkiego rodzaju niedostatek".
Założony głównie za staraniem miejscowego biskupa
klasztor w Bolonii tak był niezdrowym, wilgotnym, że wszyscy jego mieszkańcy
pochorowali się. Dowiedziawszy się o tym, wysłał Święty natychmiast na wszystkie
strony bardzo energiczne listy, domagając się dla swych braci zdrowszego
pomieszczenia i to w jak najkrótszym przeciągu czasu. Do samego biskupa odzywa
się bez ogródek: (5) "Wasza Biskupia Mość słyszała już zapewne i od lekarzy,
że klasztor boloński to nie dom dla ludzi, ale jaskinia dla zwierząt i że
dlatego musi być w nim zawsze pełno chorych... Nie przeraża nas ani choroba, ani
śmierć podjęta dla chwały Bożej i pomocy dusz; wszakże w tym razie sumienie nie
pozwala mi narażać nadal na takie niebezpieczeństwo tych, których Bóg, Pan nasz
oddał mi pod opiekę". – Nie mniej wymownym jest następny urywek z listu do O.
Antoniego de Cordoba: (6) "Mianuję cię mym zastępcą z pełną władzą, jaką sam
posiadam, we wszystkim co się odnosi do zdrowia i sposobu życia O. Franciszka
Borgiasza i Dr. Araoza, co do których dochodzą mię skargi, że o zdrowie swoje
nie dosyć dbają".
Z napomnieniami i wskazówkami szły w parze bardziej od
nich wymowne, bardziej jeszcze przekonywujące czyny. Dwa razy dziennie nakazywał
sobie zdawać dokładne sprawozdanie, czy kto w domu nie zachorował, jak mają się
chorzy i rekonwalescenci, czy nie brakuje im czego. "Dla chorych – zwykł był
mówić, kiedy mu donoszono, że brak środków do życia najniezbędniejszych –
znaleźć się musi i pewny jestem, że za pomocą Bożą znajdzie się wszystko, czego
im potrzeba; my, zdrowi, łatwiej już sobie damy radę, choćby wypadło i trochę
głodu, lub chłodu pocierpieć". Gdy jeden z zakonnych braci zachorował na
gorączkę, a lekarz zalecił dać mu delikatniejsze pożywienie, Święty nakazał
obrócić na ten cel ostatnie trzy złote, które się znajdowały w kasie domowej. –
"A cóż jutro dam na obiad?" – zapytał szafarz klasztorny. – "Dasz kawałek
suchego chleba – odparł Ignacy – zdrowemu i to wystarczy, a dla chorego żałować
nie wolno". – Kiedy indziej kazał sprzedać talerze, półmiski cynowe, nawet
kołdry z łóżek, byle kupić dla chorych lekarstwa przez doktora przepisane. Raz
znowu, dość już późno w noc dowiedział się, że brat opiekujący się chorymi
zapomniał kupić jakiejś potrzebnej maści, czy olejku; chwili nie tracąc, pomimo,
że żadne nie groziło niebezpieczeństwo, wysłał go z dwoma towarzyszami,
oświecającymi ulice zapalonymi pochodniami, za kupnem owej maści.
Życiopisarze Świętego podają nam długi, bardzo długi
szereg podobnych wypadków, rzucających tak piękne światło na ojcowskie serce
Świętego. Dwóch nowicjuszów, jeden Włoch, drugi Hiszpan, zaledwie przestąpili
progi klasztorne, zapadli w ciężką chorobę. W domu profesów znajdowało się
wówczas około siedemdziesięciu osób, mieszkających w wielkiej ciasnocie i
ubóstwie; toteż niektórzy z Ojców radzili, aby chorych, nie związanych jeszcze z
zakonem żadnymi węzłami, odesłać do szpitala. Ignacy stanowczo temu się oparł,
bo jak się wyraził, niegodną byłoby rzeczą, abyśmy tych, którzy łączą się z nami
w miłości Bożej, mieli w potrzebie opuszczać. – Przechodząc korytarzem,
dostrzegł przypadkiem, że jeden z nowicjuszów gorzej wygląda, niż zazwyczaj;
natychmiast przywołał go do siebie, wypytał po ojcowsku o stan zdrowia, nakazał
dłużej spać, a bezpośrednim przełożonym zalecił szczególną opiekę nad osłabionym
młodzieńcem. Przed Wielkim Postem zwykł był corocznie wołać wszystkich
domowników, pytać ich w obecności lekarza, jak czują się na siłach, a jeśli
tylko lekarz uznał, że któryś jest słabszym i post mógłby mu zaszkodzić,
natychmiast go od postu uwalniał. Uwolniony w ten sposób od postu, młodziutki
naówczas (1545 r.) Piotr Ribadeneira, próbował wymówić się od danego sobie
polecenia obawą, czy nie zgorszy którego z towarzyszów? "A któż, odparł Ignacy,
miałby się gorszyć z tego, że jesteś słabowity? Każdy raczej podziękuje Bogu, że
użycza mu sił potrzebnych do poszczenia, których tobie nie zechciał użyczyć". –
W rok później doszło istotnie do uszu Świętego, że ktoś, widocznie początkujący
dopiero na drodze doskonałości, wyrzucał jednemu z towarzyszów, korzystanie z
dyspensy i pytał go: dlaczego nie pości jak inni? Wiadomość o tym zapytaniu
napełniła Ignacego oburzeniem, z którym bynajmniej się nie taił: "Jeżeli kto,
rzekł surowo, jest do tego stopnia niewyrozumiały i dla braci swych
niemiłosierny, ten w zakonie naszym żyć nie wart!".
Szczególnie troszczył się Ignacy o zdrowie młodych
kleryków, tracących zbyt rychło czerstwość i siły przy wytężającej pracy
naukowej. Aby zapewnić im konieczne a regularne wytchnienie, postanowił zbudować
dla nich na ustronnym zdrowym miejscu osobny domek, w którym by jeden
przynajmniej dzień w tygodniu mogli zupełnie swobodnie przepędzić na świeżym
powietrzu, z dala od miejskiego gwaru i codziennych trosk i zatrudnień. Kilku
przyjaciół, znających dobrze stan funduszów Świętego, a raczej brak zupełny
wszelkich funduszów, usiłowali mu wybić z głowy powziętą myśl, jako niemożliwą
do spełnienia. "Nie masz nieraz co dać jeść twym braciom – tłumaczyli – jakże i
z czego chcesz dla nich willę budować?". Ignacy odpowiadał z uśmiechem: "Nie
bójcie się, pieniądze się już z pewnością znajdą! Bardziej zresztą cenię sobie
zdrowie jednego z młodych mych braci, niż skarby całego świata. W chorobie nie
można dla bliźnich pracować; kto chce zupełnie się oddać na służbę Bożą i dużo
zrobić dla chwały Bożej, ten musi mieć dobre zdrowie". Skutek okazał najlepiej,
jak Bogu podobała się ufność i rozumna miłość Świętego, jak błogosławił
najtrudniejszym, zdawało się niepodobnym do wykonania sprawom, w ich imię
rozpoczętym!
Późniejszy dziejopisarz Świętego, Ribadeneira, tak z
nietajonym rozrzewnieniem wspomina o ojcowskiej jego troskliwości dla siebie:
(7)
"Powiem, co się mnie samemu przydarzyło. Gdy mi w nocy krew z ręki puszczano, a
Ignacy pozostawił takich, którzy by mię pilnowali, on sam miły, a dobry ojciec,
gdy drudzy spali, długo w noc nie spał, raz i kilka posyłał, patrzeć, jeśli
dobrze związana ręka, aby za otworzeniem żyły krew mi nie uszła, a nagłej
śmierci, co się niektórym przydarza, nie przyniosła. Osobliwej to Opatrzności
Boskiej przypisywał, że sam tak wiele chorób miewał, aby z własnych swoich umiał
sobie cudze poważać".
Ojciec tak troskliwy o zdrowie ciała swych synów,
bardziej jeszcze, rzecz prosta, troszczył się o zdrowie ich duszy; większy miał
jeszcze powód do dziękowania Bogu, że nawiedzać go raczył w pierwszych zwłaszcza
latach po nawróceniu tak różnorodnymi doświadczeniami i chorobami duszy, "aby z
własnych swoim umiał sobie cudze poważać"... Wiedział, co to jest pokusa, jak
wielka nieraz jej siła, jak trudno wśród burzy pokus zachować potrzebny spokój i
przytomność umysłu, i dlatego wyrozumiałość jego dla nawiedzonych pokusą, tych
zwłaszcza, którzy pierwsze kroki stawiali na drodze doskonałości, nie znała,
rzec można, granic: otwierał im na oścież swe serce, używał wszelkich możliwych
środków i lekarstw, byle ich uchronić od upadku i zwątpienia. Gdy raz pewien
nowicjusz, zwyciężony natarczywością szatańską, przyszedł mu oznajmić, że
stanowczo zakon opuszcza, Ignacy wyprosił sobie formalnie u niego trzy dni
zwłoki, a przez te trzy dni tak modlił się i tak ciężko pokutował, kawałka nawet
chleba do ust nie biorąc, że wreszcie umartwieniem i modlitwą wyprosił u Boga
miłosierdzie dla zbłąkanego młodzieńca. Innemu poświęcił całą noc i nie przestał
tłumaczyć i prosić, aby łaski Bożej od siebie nie odrzucał, aż nowicjusz
wzruszony i przekonany rzucił się przed nim na kolana i sam błagać zaczął ze
łzami: "Nie wyrzucaj mię z zakonu! Nałóż choćby największą pokutę, którą mógłbym
zmazać swą niestałość, ale dozwól mi w zakonie umrzeć!". Ignacy uszczęśliwiony
uściskał marnotrawnego syna i rzekł z uśmiechem: "Za pokutę postanów sobie nigdy
już na przyszłość wstecz się nie oglądać w służbie Bożej; co do innego rodzaju
pokuty bądź spokojny, odprawię ją sam za ciebie".
Miłością i prawdziwie macierzyńską wyrozumiałością
zatrzymał również Ignacy w zakonie znanego już nam młodziutkiego Ribadeneirę.
Figlarz to był i psotnik czasami po prostu nieznośny; w żartach swych nikogo nie
oszczędzał, najmniej samego Ignacego, a niektórym z poważniejszych Ojców tak się
dał we znaki, że ci głośno wyrażali zdziwienie, jak i dlaczego zakon tak długo
go cierpi. Ignacy znał grunt serca młodego Ribadeneiry i pomimo wszystko brał go
w obronę; a choć czasami, w razie potrzeby, nie wahał się skarcić go surowiej, w
ogóle przyjmował bardzo pobłażliwie wszystkie wybryki młodego nowicjusza. Zły
duch widząc, że tą drogą do niczego nie dojdzie, bo bezgraniczna, zdawałoby się,
wyrozumiałość Ignacego psuje mu wszystkie plany, uderzył w inną stronę. Nagle
Ribadeneira, który dotychczas jak syn do ojca przywiązany był do Świętego,
poczuł do niego jakiś wstręt; wesoły jego umysł zachmurzyła melancholia, serce
wyrywać się niespokojnie zaczęło poza mury klasztorne. Nie trudno było poznać
tak doświadczonemu mistrzowi życia duchownego, jakim był Ignacy, nagłą tę
zmianę, której twórcą, jak ze skutków jej aż za jasno się okazywało, dobry duch
być nie mógł; przywołał więc do siebie Ribadeneirę i w długiej serdecznej
rozmowie starał się rozproszyć nagromadzone w sercu i w rozumie ciemności.
Próżne usiłowania! każde słowo rozjątrzało jakby tylko na nowo ciężką ranę;
Ribadeneira z dziecięcym jakimś, nierozumnym ale niedającym się niczym przełamać
uporem, na każdy argument jedną miał odpowiedź: "Wyjść stąd chcę, opuścić was
chcę i muszę!". Teraz Ignacy uciekł się do ostatniego, ale niezawodnego środka,
do gorącej modlitwy; z płaczem prosił Boga: "Daruj mi tę duszę, Panie!" a
powstawszy po długiej rozmowie z Bogiem pewnym już był, że został wysłuchanym.
Istotnie, zaledwie przywołał ponownie do siebie Ribadeneirę i parę słów do niego
przemówił, kiedy ten, jakby różdżką czarnoksięską od razu w innego człowieka
zmieniony, zawołał z płaczem: "Zrobię Ojcze, wszystko, co każesz; odprawię
ćwiczenia duchowne, jak tego sobie życzysz".
"Nie mogłem powiedzieć co innego, opowiada sam
Ribadeneira, bo do wyrzeczenia słów tych popchnęła mię jakaś siła niewidzialna,
której nie byłem w stanie oprzeć się. Zaledwie rozpocząłem «ćwiczenia duchowne»,
zapragnąłem wyspowiadać się z całego życia przed Ignacym, wylać przed nim całą
duszę moją. Wysłuchał mojej spowiedzi, a na końcu te tylko wyrzekł słowa:
«Piotrze! nie bądźże niewdzięcznym względem Boga twego, który ci dał tyle łask,
obsypał tylu darami». Na te słowa spadły mi jakby łuski z oczu, z serca ustąpiły
wszelkie wątpliwości, a ustąpiły tak stanowczo, że przez przeciąg 52 lat, tj. od
roku 1543, w którym to zdarzenie miało miejsce, aż po dziś dzień, kiedy je
opisuję, nigdy nawet na myśl mi się nie nasunęła pokusa opuszczenia
Towarzystwa".
Miłość prawdziwa, jeśli nie ma przerodzić się w
niezdrową pobłażliwość, prowadzącą do niemęskiej słabości, musi się kierować
rozumem i łączyć z niezbędną energią, nawet z surowością w razie potrzeby.
Równie łagodność i wyrozumiałość, jak energia i surowość, to środki, których
dobry, kochający przełożony używa stosownie do wytkniętego celu, zawsze dla
dobra swych poddanych, zawsze dla chwały Bożej; w tym cała sztuka, aby wiedzieć,
kiedy i jak w którą z dwóch tych strun uderzyć. Ignacy posiadał prawdziwie
wyjątkową znajomość serc ludzkich i grał na nich jak mistrz na harmonijnym
instrumencie; wyrozumiały czasem, gdy tego dobro sprawy i usposobienie duszy
poddanego się domagały, aż do ostatecznych granic, umiał kiedy indziej,
stosownie do zmienionych okoliczności, wystąpić z całą surowością, domagając się
żołnierskiego posłuchu, karcąc i karząc za przewinienia.
Jak różne np. postępowanie, odmienny ton w rozkazach
wydawanych dwom równie z pewnością ukochanym towarzyszom: Jakubowi Laynez a
Szymonowi Rodriguez. Pierwszy, najgłębszy może teolog swego czasu, późniejszy
następca świętego Założyciela w rządach nad całym zakonem, szedł szybszym
jeszcze krokiem na drodze cnoty, niż wiedzy; stal to była hartowna, której
ciężkie uderzenia tylko blasku mogły dodać. Laynez był zawsze wzorem
posłuszeństwa; raz jeden okazał pewne niezadowolenie z nadeszłych z Rzymu
rozkazów i niezadowolenie to objawił w zbyt może gorących wyrazach. Odpowiedź
Ignacego aż zadziwia surowością: wytknąwszy obszernie, w szczegółach, ostrych
zwrotów nie szczędząc, trzy błędy, których Laynez postępowaniem swym dopuścił
się, kończy następującymi wyrazami: "Rozważ przed Bogiem i Panem naszym czy i
czego stałeś się winnym i przez trzy dni módl się szczególnie w tym celu;
następnie zaś napisz co w tej mierze sądzisz, czy wielkie, czy małe błędy
popełniłeś, i na jaką, wedle zdania swego, zasługujesz pokutę" (8).
Inaczej przemawia Ignacy do O. Rodrigueza, którego mniej
hartowna cnota mogłaby, jeśli nie prysnąć, to uszczerbek ponieść pod takimi
uderzeniami. Zbyt długi pobyt Rodrigueza na dworze lizbońskim pociągnął za sobą
pewne niedogodności, które Święty pragnął usunąć, odwołując go do Rzymu.
"Przybądź tu – zaprasza go serdecznie, nie jak przełożony, ale jak brat starszy,
jak najlepszy przyjaciel (9) – przybądź do nas, abyśmy przed śmiercią zobaczyć się
jeszcze mogli, wzajemnie pocieszyć i radami wesprzeć. Nie obawiaj się, że wyjazd
twój z Portugalii zaszkodzi twej sławie; moją już będzie troską temu zapobiec.
Nie lękaj się również choroby; Ten, który jest życiem wiecznym, użyczy ci
potrzebnego zdrowia do wypełnienia posłuszeństwa; wszak zresztą odbyłeś już raz
tę drogę mimo dręczącej cię febry, choć mniejsza tego natenczas niż dziś była
potrzeba". W dwa miesiące później te same nalegania: (10) "Ufaj, nie
lękaj się, Synu mój, do Rzymu przybądź; Bóg udzieli ci sił i cielesnych i
duchownych". Swoją drogą, po wyczerpaniu łagodnych środków Ignacy był gotów
uciec się do najenergiczniejszych nawet i najboleśniejszych; na wypadek, gdyby
wszystkie prośby i przedstawienia nie odniosły skutku, Święty nakazywał
prowincjałowi portugalskiemu, O. Jakubowi Miron (11), "odłączyć i
odciąć nieposłusznego, choć z niemałym bólem mego serca, od ciała Towarzystwa".
Bóg na szczęście nie dozwolił, aby dojść miało do tej ostateczności.
Dopiero co wspomniany O. Jakub Miron, zwykł był mawiać:
"Nasz Ojciec Ignacy tak umie leczyć zadane przez siebie rany, że nie pozostaje
po nich najmniejsza blizna; usuwa niezrównaną swą miłością wszelkie ślady
poprzedniej surowości, a co najważniejsza, sam skarcony wie i czuje, że w sercu
dobrego ojca nie pozostało ani kropli kwasu i niechęci". Stąd nawet bardzo ostre
napomnienia i kary, których Święty niejednokrotnie synom swym nie szczędził, nie
zdołały nigdy, już nie wydrzeć, ale choćby zmniejszyć miłości, jaką ku niemu
mieli. A kary te i napomnienia, dawane zwłaszcza tym, którzy już nieco wyżej na
górę doskonałości się wspięli, były istotnie nieraz bardzo surowe. Bardzo
pobożnemu Ojcu Korneliuszowi Vishaven, nakazał tego samego dnia, tej samej
godziny, której z Holandii przybył do Rzymu, wyjść na ulicę i żebrać od domu do
domu, dopóki nie zbierze pewnej sumy, jaką nieopatrznie i wbrew przepisom
ubóstwa wydał w swej podróży. Niemniej surowym – zawsze oczywiście surowość z
wielką miłością łącząc – okazał się Święty względem spokrewnionego z
najznakomitszymi rodzinami portugalskimi, Antoniego Munis. Młodzieniec ten
wstąpił w r. 1544 do zakonu, lecz po kilkunastu miesiącach, porwany niespokojną
wyobraźnią i nie umiejąc oprzeć się podszeptom pokusy, opuścił cichaczem
klasztor w Koimbrze i rozpoczął rzekomo pobożne pielgrzymki od jednego miejsca
cudownego do drugiego. W Monseracie za przyczyną Najświętszej Panny, do której
nie opuściło go nigdy szczere nabożeństwo, otworzyły mu się wreszcie oczy,
poznał swój błąd, a tknięty szczerym żalem, podążył do Rzymu błagać o
przebaczenie u Ignacego.
"Munis – opowiada sam Święty w liście do św. Franciszka
Borgiasza (12) – przybył tu w prostym ubraniu, boso, dobrze w ubóstwie
wyćwiczony i znalazł schronienie w portugalskim szpitalu św. Antoniego. Stamtąd
przysłał mi list, który tu dołączam. Poleciłem mu natychmiast szpital opuścić,
umieściłem go jako gościa w pewnym domu, od nas zależnym i zaopatrzyłem we
wszystko potrzebne, «zabijając cielca utuczonego, ponieważ zginął i znalazł się»
(13).
Nie puściłem go wszakże do domu naszego ani na noc, ani dla posiłku, owszem,
dotąd, by mu w ten sposób lepiej dopomóc, mówić z nim sam jeszcze nie chciałem.
Bez mojej też wiedzy odprawiał stacje rzymskie po pas obnażony, biczując się
bardzo silnie, tak, że jak mi mówiono, krew po ciele spływała, i zamierzał
następnie ludzi do zaparcia siebie zachęcać, prosząc po całym mieście o jałmużnę
od drzwi do drzwi. Kiedy się o tym dowiedziałem, kazałem mu powiedzieć, aby
zaprzestał tej pokuty i że jutro, lub w jednym z następnych dni zastanowimy się
wspólnie co dalej czynić".
Munis, przejęty szczerym żalem, myślał odtąd o tym
tylko, jak odpokutować za dawne swe grzechy; po niewielu tygodniach nawiedziła
go choroba, z której nie miał powstać, szczęśliwy, że umiera w zakonie, z
błogosławieństwem Ignacego. Nie zawsze miał Święty podobną pociechę;
niejednokrotnie, jako przezorny lekarz, musiał i nie wahał się, gdy inne
lekarstwa nie pomagały, odciąć zgniły członek, aby całego ciała nie zarazić.
"Nieroztropna miłość, zwykł był mawiać, objawiająca się w zatrzymywaniu w
zakonie ludzi nieodpowiednich, pociąga za sobą niezmiernie złe skutki i z całą
siłą walczyć należy przeciw tej dla całego zakonu nad wszelki wyraz szkodliwej,
nie prawdziwej miłości, ale niezdrowej czułostkowości".
Żadne też względy, żadne prośby nie potrafiły go
zachwiać, gdy wyrobił sobie przed Bogiem przekonanie, że większa chwała Boża i
dobro zakonu domaga się, aby kogoś z Towarzystwa wypuścić. Młody Teutonio de
Braganza, bliski krewny króla portugalskiego, zaczął po paroletnim pobycie w
zakonie, ufny może w swe wpływy i koligacje, domagać się różnych dyspens,
niezgodnych z klasztorną karnością. Ignacy usiłował z początku wytłumaczyć mu po
ojcowsku, że kto chwycił raz za pług Chrystusowy, temu wstecz nie wolno oglądać
się; następnie, gdy serdeczne upomnienia pozostały bez skutku, postawił
alternatywę: "Musisz się zdecydować i albo zostać prawdziwie przykładnym
zakonnikiem, albo zakon opuścić"; wreszcie kiedy nie pomogły "ani twarde, ani
łagodne środki", gdy nie było nadziei "aby D. Teutonio zechciał przełamać swój
sąd i wolę, jak to wszyscy pod posłuszeństwem żyjący koniecznie czynić muszą",
Święty dłużej nie zwlekał z pozbyciem się niekarnego księcia, pomimo, że ten
stanowczy krok musiał boleśnie dotknąć króla Jana III, największego dobroczyńcę
i przyjaciela zakonu (14). Podobnież wypuścił z Towarzystwa jednego z dość
bliskich krewnych wicekróla sycylijskiego, Jana de Vega, również nadzwyczaj dla
zakonu zasłużonego. Na próżno tak ukochany skądinąd przez Ignacego Ribadeneira
wstawiał się za biednym młodzieńcem, na próżno wstawiał się później za
Krzysztofem Laynezem, rodzonym bratem Jakuba, dla którego Święty tak wielką
przecież żywił cześć i miłość. "Rozumna miłość, odpowiadał stale na wszystkie
prośby i tłumaczenia, musi się kierować względem na dobro całości, a nie jednego
członka; inaczej, to już nie rozumna miłość, ale karygodna słabość".
Wyrażając życiem swym nakreślony przez samego siebie
obraz doskonałego przełożonego, umiał Ignacy łączyć "niezbędną surowość i
energię z łagodnością i słodyczą"; niemniej, zawsze idealny ten wizerunek
odzwierciedlając, "wyższym był nad wszystkie ziemskie wypadki i nad szczęściem i
nieszczęściem panował", nigdy w największych przeciwnościach ducha nie tracił,
pewny, że Bóg nie opuści swego sługi i w odpowiedniej chwili poda z wszelką
pewnością rękę pomocną. "Tak pracuj – to była stała jego, wielokrotnie
powtarzana zasada – i tak wszelkich dokładaj starań, jakbyś sam wszystko miał
zrobić, a Pan Bóg nic; ale tak ufaj Bogu, jakby całe powodzenie i wszystko co
czynisz od Boga, nie od ciebie zależało, a nigdy i pod żadnym warunkiem nie
dozwól małoduszności i zwątpieniu wcisnąć się do serca, bo Bóg najlepiej wie co
robi, a zawsze wszystko dla dobra twego robi".
I nie zawiódł się nigdy Święty w tej swojej
bezgranicznej ufności; spełniała się na każdym kroku, jak w wielkich, tak w
najdrobniejszych rzeczach silna nadzieja, którą Ignacy zatwierdził uroczyście na
samym wstępie ustaw zakonnych: "Najwyższa Mądrość i Dobroć Boga Stwórcy i Pana
naszego, jak wzbudzić raczyła to najmniejsze Towarzystwo, tak też je sama
zachowywać, prowadzić i w swojej świętej służbie pomnażać będzie". Ufności tej,
niczym i nigdy nie zachwianej, zawdzięczał śmiałość w przedsięwzięciach, siłę w
wykonaniu rzeczy tak nieraz trudnych i ciężkich, że po ludzku sądząc zdawały się
niemal niepodobne. W czasie największej drożyzny, gdy w domu nieraz jeść nie
było co, Ignacy postanowił klasztor znacznie rozszerzyć i wtedy właśnie powziął
myśl założenia Kolegium Rzymskiego. "Kusisz Pana Boga" – zarzucali mu trwożliwi.
– "Nie kuszę – odpowiadał – tylko ufam Mu całym sercem i rozumiem, że należy nam
płynąć przeciw prądowi, przeciw wiatrom i im bardziej sprawa jakaś wydaje się
zrozpaczoną, tym silniej w Bogu ufać!". – "Skąd bierzesz środki – pytał raz ze
zdziwieniem O. Mikołaj Bobadilla – aby nas tu utrzymać, kiedy jałmużny przez
wiernych dostarczane mogą zaledwie pokryć połowę niezbędnych wydatków?". – "A
czyż Pana Boga nie bierzesz w rachubę? – zapytał ze swojej strony Ignacy. – Czy
mniemasz, że w niczym od samego Pana Boga nie zależymy? Czego nie dadzą mi
ludzie, to znajduję w rękach Opatrzności Bożej, a choćby mi i nic nie dali,
Opatrzność Boża z pewnością dostarczyłaby mi hojnie wszystkiego". Podobną
odpowiedź otrzymał O. Ludwik Gonzalez, który dziwiąc się, że w r. 1555,
pamiętnym z głodu i wojny prowadzonej przez Papieża Pawła IV, klasztorom
Towarzystwa w Rzymie niczego przecież nie brakowało, przypisywał to oczywistemu
cudowi. "Cóż tu o cudzie mówić? – zawołał Ignacy. – Cudem byłoby gdyby nam czego
zabrakło, bo chyba cudowi trzeba by przypisać, gdyby Bóg opuścił tych, którzy Mu
zaufali. Czyż nie doświadczyliśmy, odkąd jesteśmy w Rzymie, że im więcej mamy w
klasztorze mieszkańców i im większa nędza w mieście, tym z większą
szczodrobliwością Pan Jezus, jak na kochającego ojca przystało, wszystkim naszym
potrzebom zapobiega?".
Zdarzały się dnie, w których w całym klasztorze, nie
mówiąc już o pieniądzach, nie było nawet wiązki drzewa do zapalenia w kuchni,
lub kawałka chleba na stół. Zmartwiony braciszek przychodził wtedy do Ignacego i
pytał co robić? "Dzwonić, jak zazwyczaj na obiad" – odpowiadał Święty i wracał
spokojnie do przerwanej pracy. Braciszek spełniał ściśle dane sobie polecenie,
dzwonił o oznaczonej godzinie, i nie było wypadku, aby liczni zakonnicy,
pospieszający na to hasło do refektarza, odeszli z niego głodni. W ostatniej
chwili nadszedł zawsze ktoś miłosierny z jałmużną to w pieniądzach, to w
surowych prowiantach. Raz, kiedy najwięcej bieda przyciskała, znaleziono przed
furtą klasztorną kilka worków zboża i parę baryłek wina, położonych tam nie
wiedzieć czyją ręką; kiedy indziej nieznany jakiś człowiek wsunął do rąk
braciszkowi, wracającemu wieczorem do domu, sakiewkę z przeszło stu dukatami;
pewnego znów mglistego poranka, tenże sam braciszek, idąc ulicą, poczuł, że mu
ktoś wciska jakiś twardy przedmiot, a gdy z niespodziewanego wrażenia ochłonął i
przedmiotowi onemu się przypatrzył, spostrzegł ze zdziwieniem, że ma w ręku
poważną sumę złotych monet, mniej więcej tyle, ile było potrzeba do spłacenia
zaciągniętych długów. Tak sam Bóg cudownie radził o swojej czeladzi; jakże wobec
tylu jawnych, codziennych dowodów cudownej Opatrzności Bożej, można było o niej
wątpić? Nikt też nie wątpił, a sekretarz Świętego, O. Polanco, zwykł był mówić,
że przyzwyczaił się już, kiedy mu coś Ignacy nakazał zrobić, lub zakupić, nie
pytać nigdy: "Skąd wziąć pieniędzy?" bo dany nakaz zawierał w sobie niejako i
niezawodną obietnicę: "Pan Jezus o potrzebne pieniądze się wystara!".
Heroiczna ta i nie znająca zastrzeżeń ufność w dobroci i
Opatrzności Bożej była, rzec by można, charakterystyczną cnotą Ignacego; całe
życie nią się kierował, służyła mu za przewodnią gwiazdę w najtrudniejszych
przejściach, dlatego też, sam błogich jej skutków doznawszy, starał się ją
przelać w serca swych synów. Najlepszym świadkiem w tej mierze jest św.
Franciszek Ksawery, który z dalekich Indyj pisał: "Stoi mi zawsze żywo przed
oczami, com tyle razy słyszał od najlepszego Ojca naszego Ignacego, że zakonnicy
nasi powinni używać wszystkich sposobów i całymi siłami do tego się przyłożyć,
aby zwyciężyć i odpędzić od siebie wszelkie owe strachy i bojaźnie, które nie
dozwalają nam złożyć całej ufności naszej w Bogu".
Oczywiście, ufność ta, tym samym, że była wedle ducha
Bożego, była roztropną i rozumną, więc nie wykluczała użycia środków ludzkich,
które Bóg daje nie na co innego, jak na to, aby nimi posługiwać się na chwałę
Jego w jak najodpowiedniejszy sposób. W listach, instrukcjach, w zakonnych
ustawach spotykamy raz po raz przypomnienie i polecenie: (15) "Błędem byłoby
pokładać nadzieję w jakich bądź środkach lub przemyślnościach ludzkich samych w
sobie, wszakże z drugiej strony nie jest bezpieczną drogą, spuściwszy się we
wszystkim na Boga Pana naszego, nie używać samemu użyczonych przezeń środków".
Stąd przed podjęciem każdej nieco ważniejszej sprawy spędzał Święty długie
godziny na wszechstronnym jej rozważaniu; pytał, radził się, spisywał sobie
racje za i przeciw, i dopiero, czasami po wielu dniach spędzonych na takich
naradach, modlitwach i rozmyślaniach, przystępował do powzięcia ostatecznej
decyzji. Wychodząc również z tej samej zasady, choć niczego bardziej nie
pragnął, jak aby chwała Boża jak najbardziej po całym świecie się rozszerzała,
nie dawał się przecież nigdy unieść pierwszemu nieroztropnemu zapałowi. Gdy
ofiarowywano mu po rozmaitych krajach nowe klasztory i kolegia, dowiadywał się
wprzód i badał dokładnie wszystkie stosunki i okoliczności; pytał czy zakon jest
w stanie sprostać nowym obowiązkom; i niejednokrotnie nie mogąc sobie dać w
sumieniu zadawalającej odpowiedzi, odmawiał wprost przyjęcia zdawało się bardzo
korzystnych fundacyj. Skoro spostrzegł, że ktoś na pewnym stanowisku spełnia
należycie swe zadanie, starał się jak najdłużej go na nim zatrzymać, nie
ustępując nieraz naglącym żądaniom bardzo wpływowych i wysoko postawionych osób,
bo jak mówił, byłoby to kuszenie Pana Boga odrywać bez koniecznej potrzeby
dobrego pracownika od żniwa, przy którym Bóg tak wyraźnie mu błogosławi.
Przeciwnie, najgorętsze prośby nie zdołały go powstrzymać od wysłania do innego
miasta lub kraju robotników, dla których tam otwierało się pole do pracy
odpowiedniejsze.
Dziwną mądrością i roztropnością tchną poszczególne
przepisy i instrukcje, spisywane często własnoręcznie przez Ignacego, bądź dla
przełożonego, bądź dla jakiegoś świeżo założonego klasztoru, to znów dla
któregoś z braci wysyłanych w dalekie kraje z trudnymi a ważnymi poleceniami.
Nawet niechętni religii i zakonowi nie mogą odmówić tym instrukcjom głębokiej
mądrości; wyznają, że okazuje się w nich znajomość stosunków i serc ludzkich,
która by chlubę przyniosła najdoświadczeńszym mężom stanu. Tak np. w instrukcji,
napisanej dla Salmerona i Paschazjusza Broeta, których papież wysyłał jako
nuncjuszów swych do ciężko prześladowanej Irlandii, Ignacy daje im następujące
wskazówki, jak zachowywać się mają, jak serca sobie pozyskiwać: (16)
"Zalecam wam w obcowaniu ze wszystkimi w ogóle, ale w
szczególności z równymi i niższymi mówić niewiele i z namysłem, słuchać
cierpliwie i chętnie, nadstawiając uważnie ucha, dopóki osoby, z którymi
rozmawiacie, nie wypowiedzą wszystkiego, co wypowiedzieć pragnęły. Wtedy dopiero
dacie im krótką i jasną odpowiedź, uprzedzającą, o ile to możliwe, wszystkie
zarzuty i repliki. Pożegnanie ma być krótkie, ale uprzejme".
"W celu zawarcia znajomości i zjednania sobie niektórych
ludzi wyżej stojących, zdążając zawsze do szybszego rozszerzenia Królestwa
Bożego, stać się musicie, wedle napomnienia Apostoła, wszystkim dla wszystkich:
z ludźmi żywego temperamentu, z cholerykami przystosowywać się do ich tonu, z
powolnymi i poważnymi spokojnie i poważnie mówić. Zwłaszcza w rozmowach
duchownych starając się o pogodzenie kogoś z nieprzyjacielem jego, uważać trzeba
na każde słowo, bo każde dojść może do wiadomości publicznej".
Tą samą zadziwiającą roztropnością, zadziwiającym
zrozumieniem stosunków i wniknięciem w najskrytsze tajniki serc nacechowana jest
instrukcja dla wysłanych przez papieża na Sobór Trydencki Layneza i Salmerona.
"Jako niezbędnym jest, przestrzega Święty (17), aby Bóg nam
dopomagał i sił dodawał w naszych stosunkach z bliźnimi, które podejmujemy na
chwałę Bożą i pożytek dusz, tak znowu z naszej strony musimy z całą pilnością i
roztropnością pracować, bo inaczej więcej byśmy przynieśli szkody, niż pożytku
tym, z którymi obcujemy, a i oni nam przynieśliby niemałą szkodę. Rodzaj życia,
któryśmy sobie obrali, nie dozwala nam stosunków tych się wyrzec, musimy zatem z
góry dobrze się do nich przygotować i jasno sobie powiedzieć, co, jak i kiedy
mamy czynić... W ogóle mówiąc, pragnę gorąco, abyście nigdy nie stracili z oczu
trzech następujących punktów: Na soborze szukać macie wyłącznie chwały Bożej i
dobra Kościoła; poza soborem starać się powinniście o dobro i interesy dusz,
wedle fundamentalnych zasad zakonu naszego; w domu i gdy jesteście między sobą,
zwracać musicie przede wszystkim uwagę na własną waszą duszę i postępowanie w
doskonałości, bo bez tego i w dwóch poprzednich punktach zawsze będziecie
szwankować, a w dniu, w którym zapomnicie o własnej waszej duszy, szukać z
pewnością nie będziecie ani korzyści dla dusz, ani dobra Kościoła, ani chwały
Bożej, ale własnej waszej chwały i własnego pożytku".
"W czasie obrad soboru, namyślcie się zawsze dobrze
zanim poprosicie o słowo; wyrażajcie zdanie wasze, zwłaszcza w kwestiach
praktycznych po dokładnej rozwadze i z miłością; słuchajcie innych spokojnie i
uważnie, starając się pochwycić myśl i zamiar mówiących, aby wiedzieć jasno, czy
możecie się zgodzić na wyrażone zdanie, czy też macie co na nie odpowiedzieć.
Przy powstałych rozprawach wyłuszczyć należy powody za i przeciw, aby nie
zdawało się, że ślepo i uparcie trzymacie się zdania, którego bronicie.
Dokładajcie wszystkich sił, aby nikt słowami waszymi nie czuł się osobiście
dotkniętym, lub obrażonym. Jeżeli dobro sprawy wymagać będzie, żebyście sami
wzięli udział w rozprawach, mówcie zawsze z wielkim spokojem, pogodą,
skromnością, dodając na końcu: «Tak sądzę, chybaby ktoś odmienne zdanie mógł
lepiej uzasadnić», – albo inną, podobną formułkę. Wreszcie bądźcie o tym silnie
przekonani, że chcąc z pożytkiem rozprawiać o kwestiach, wchodzących w zakres
bądź nauk teologicznych, bądź czysto ludzkich, należy zastanawiać się nad nimi
spokojnie, bez pośpiechu, a nie nagle i jakby oglądając się i zrywając się do
czego innego. Dlatego naznaczając porządek i czas tych rozpraw, nie oglądajcie
się na to, co dla was mogłoby być wygodniejszym i stosowniejszym, ale
zastosowujcie się zawsze do wymagań innych".
"Poza soborem nie zaniedbujcie żadnej sposobności do
pomagania i służenia bliźnim. Owszem, szukajcie raczej sposobności do słuchania
spowiedzi, mówienia kazań do ludu, katechizowania dzieci, prowadzenia dusz do
doskonałości przez «ćwiczenia duchowne»; służcie w szpitalach i pocieszajcie
chorych z wielką miłością, aby Duch Święty tym więcej darów Swych i łask zlewał
na sobór, im gorętszą będzie wasza miłość, im większą pokora. W kazaniach nie
poruszajcie punktów dających powód do sprzeczek z heretykami, ale kładźcie
główny nacisk na reformę obyczajów i posłuszeństwo dla świętego katolickiego
Kościoła. Zachęcajcie tylko często do modlitw o szczęśliwy wynik obrad
soborowych. Słuchając spowiedzi, ważcie dobrze wszystkie słowa, nie zapominajcie
nigdy o wielkiej roztropności i ostrożności; pamiętajcie zawsze, że to co
szeptacie do ucha, może być łatwo później po całym świecie rozgłoszone. Za
pokutę na spowiedzi nakładajcie modlitwy o szczęśliwy wynik soboru. Udzielając
«ćwiczeń duchownych» i w ogóle w każdej rozmowie, to tylko mówcie, co byście
śmiało mogli wszędzie i wobec wszystkich powtórzyć. Odprawiającym «ćwiczenia
duchowne» nie dozwalajcie wiązać się ślubami; łagodźcie w razie potrzeby
przepisy i cały sposób odprawiania tych «ćwiczeń duchownych», zwłaszcza względem
tych, którzy mają je odprawiać w całości".
"Kiedy uczyć będziecie dzieci prawd wiary
chrześcijańskiej, zastosowujcie się do ich wieku, powoli i z miłością tajemnice
wiary im odsłaniając i tłumacząc stosownie do pojęcia i zdolności słuchaczów...
Co czwarty dzień nawiedzajcie naprzemian szpitale publiczne, w godzinach
najwygodniejszych dla chorych; słuchajcie ich spowiedzi, a nadto starajcie się
pocieszać ich i cierpienia łagodzić nie tylko poczciwymi słowami, ale też
przynosząc im, o ile to będzie w waszej możności, małe jakieś podarunki. W
publicznych rozprawach i dysputach lepiej mówić mało, byle z należytym namysłem;
zachęcając ludzi do cnoty i do chronienia się grzechów, odpowiedniejszym jest
znowu nieco dłużej przemawiać, z miłością i serdecznością".
Czy nie złote to przepisy? Choćbyśmy nie wiele więcej o
rządach Ignacego wiedzieli, czyż te przepisy nie świadczyłyby dość jasno, jaki
musiał mieć, jak tego sam od generała zakonu się domagał "rozum i sąd zdrowy,
naukę, a bardziej jeszcze roztropność"?
"W każdym zaś razie – streszcza niejako Święty
nakreślony przez siebie idealny wizerunek naczelnego przełożonego zakonu –
odznaczać się generał musi wybitną miłością dla Towarzystwa". Serce Ignacego, po
ludzku nawet rzeczy biorąc, nie mogło nie być przepełnione najgorętszą miłością
dla swego zakonu; był on przecież, rzec można, jego dzieckiem, tym bardziej z
natury rzeczy umiłowanym, że zrodzonym wśród wielu cierpień i przeciwności.
Kochał też Święty Towarzystwo, kochał tym stalej i lepiej, że naturalną miłość
podniósł i przekształcił w nadprzyrodzoną, a miłość ta, z Bożej miłości płynąca,
dyktowała mu najodpowiedniejsze środki do uchronienia swego zakonu od grożących
mu lub mogących kiedyś później zagrozić niebezpieczeństw; ona dodawała mu męstwa
i sił w zastosowywaniu tych środków, w pokonywaniu wszelkich, nieraz bardzo
ciężkich trudności, które stawały im na drodze.
Jednym z największych niebezpieczeństw dla zakonnych
stowarzyszeń bywa wkradająca się do nich, różnymi nieraz pięknymi pozorami
ubarwiona, ambicja; jednym z najgłówniejszych starań wszystkich zakonodawców
powinno być, by niezdrowej tej ambicji, wszystkie, o ile możliwe, furtki
pozamykać. Ignacy, pragnąc "Towarzystwo Jezusowe" jak najskuteczniej ubezpieczyć
od tego wroga, poszedł w tym kierunku tak daleko, jak może nie poszedł żaden
inny zakonodawca; siekierę przyłożył do samego korzenia i niszcząc w zarodku
samą możliwość szkodliwej ambicji, zobowiązał profesów osobnym ślubem, że nigdy
ani w zakonie nie będą starali się o osiągnięcie wyższego urzędu lub godności,
ani poza zakonem nie przyjmą żadnej kościelnej godności, chybaby sam Namiestnik
Chrystusowy zniewolił ich do tego w imię należnego sobie posłuszeństwa. Pobudki
i zasady, którymi Święty w tej mierze się kierował, wyłożył sam w memoriale
przedłożonym królowi Ferdynandowi Austriackiemu, w którym błaga go, aby odstąpił
od powziętego zamiaru i nie zmuszał O. Klaudiusza le Jay do przyjęcia biskupstwa
w Trieście.
"Namyślając i zastanawiając się – czytamy w tym
memoriale (18) – nad niebezpieczeństwami, które by mogły wykorzenić i
zniszczyć to nasze Towarzystwo, przychodzę do przekonania, że przyjmowanie
biskupstw byłoby jednym z najskuteczniejszych lub najskuteczniejszym, a to z
trzech przyczyn, pomiędzy wielu innymi:
1) To Towarzystwo i członkowie jego zjednoczyli się i
połączyli w tym samym duchu, tj. aby pracować w różnych częściach świata,
pomiędzy wiernymi i niewiernymi, stosownie do rozkazów Ojca Świętego, tak, że
duch Towarzystwa domaga się, abyśmy w zupełnej prostocie i pokorze szli z miasta
do miasta, nie przywiązując się do żadnego poszczególnego miejsca... Gdybyśmy z
tą prostotą naszą pożegnali się, wyrzeklibyśmy się zarazem właściwego sobie
ducha; tym samym zadalibyśmy kłam naszej profesji zakonnej; zadając jej kłam,
podkopalibyśmy do gruntu Towarzystwo. W ten sposób, przynosząc korzyść jednemu
jakiemuś miejscu, wyrządzilibyśmy o wiele większą szkodę wszystkim, dla których
pracować możemy.
2) Bóg Pan nasz dał dowody szczególnej swej łaski
Towarzystwu, ożywionemu tym duchem; a jeśli w Niemczech ziemia jest twardszą, to
w Indiach portugalskich jeden z naszych (19) nawrócił roku
zeszłego 80.000 osób. Inny, znajdujący się w Portugalii (20), wysłał do
Indyj przeszło 20 osób, które świata się wyrzekły, a oprócz nich ma pod sobą stu
uczących się młodzieńców, gotowych wyruszyć bądź do Indyj, bądź gdzieindziej,
gdzie lepiej będą mogli służyć Bogu Panu naszemu. Gdybym się nie obawiał
rozwlekłości, mógłbym obszernie mówić o Kastylii i Barcelonie, Walencji, Gandii
i wielu prowincjach włoskich...
3) Ponieważ dotąd jest nas tylko dziewięciu profesów, a
czterech lub pięciu z nich, którym ofiarowano różne biskupstwa, wymówiło się od
nich, teraz, gdyby kto biskupstwo przyjął, ktoś drugi mógłby to samo łatwo
uczynić, a następnie inni, a tak utraciwszy ducha naszego, zadecydowalibyśmy
zupełną lub przynajmniej w wielkiej części zagładę Towarzystwa.
4) Gdyby kto z naszych przyjął biskupstwo, zwłaszcza
obecnie, gdy Towarzystwo i jego członkowie pozostawili po sobie wszędzie, gdzie
przebywali, cześć i zbudowanie, cześć ta zmieniłaby się w zgorszenie;
dostarczylibyśmy przeciw sobie broni i powodów do szemrań i złorzeczeń,
zgorszylibyśmy wiele dusz, dla których Chrystus Pan nasz umarł na krzyżu,
ponieważ świat tak jest zepsuty, że gdy kto z nas udaje się do pałacu
papieskiego, do książąt, kardynałów, lub magnatów, podejrzewa nas o ambicję, a
cóż dopiero, gdyby kto otrzymał biskupstwo, jakżeby łatwo zaczęto przeciw nam
mówić, szemrać i obrażać Boga Pana naszego".
Prośby i powody przedłożone przez Świętego zwyciężyły;
Ferdynand cofnął swój wniosek, wręcz wyznając w liście do papieża, że czyni to
jedynie przez wzgląd na życzenie Ignacego. W kilka lat później Ferdynand pragnął
znowu koniecznie wynieść na godność biskupa wiedeńskiego św. Piotra Kanizego.
Był to prawdziwy "młot na heretyków", jak go powszechnie nazywano, świętością
swą bardziej jeszcze niż nauką zadawał on straszne a skuteczne ciosy wszystkim
wrogom wiary; nie dziw przeto, że król, gdy chodziło o obsadzenie osieroconego
biskupstwa wiedeńskiego, zwrócił na niego oczy.
"Kiedy indziej już – czytamy w liście sekretarza
Świętego, O. Polanco, do jednego z hiszpańskich towarzyszów (21) – donosiłem
wam, z jaką usilnością domagał się król Ferdynand od naszego Ojca Ignacego, aby
nakazał Dr. Kanizemu przyjąć biskupstwo wiedeńskie. Gdy Ojciec nasz zgodzić się
na to nie chciał, poradzono królowi, aby wyjednał u papieża odnośny rozkaz; idąc
też za tą radą, napisał do kilku kardynałów, między innymi do naszego
protektora, kardynała de Carpi. Pomimo tego, ambasador królewski, Jakub Lasso,
nie znalazł u nich wielkiego poparcia, ponieważ nie chcieli podjąć się
wyświadczenia tego rodzaju grzeczności wbrew woli naszego Towarzystwa. Sam więc
udał się do papieża, przedstawił mu pragnienie królewskie i prosił, aby Jego
Świątobliwość nakazała Dr. Kanizemu w imię posłuszeństwa przyjąć biskupstwo w
Wiedniu. Papież odparł: «Zrobić tego nie możemy, bo nie chcemy wyrządzić
przykrości Towarzystwu» i dodał, jakby się tłumacząc: «Potrzebujemy tych Ojców i
nie chcemy ich zasmucać; ale wyjednaj zezwolenie ich przełożonego, a stanie się,
czego chcesz». P. Jakub odpowiedział: «To, Ojcze Święty, tyle znaczy, co nic, bo
doskonale wiem, że Ignacy na to nigdy nie zezwoli». Ostatecznie nic więcej od
papieża nie wyżebrał. Prosił potem, aby nakazał przynajmniej Kanizemu zostać
administratorem diecezji wiedeńskiej; ale i na to papież zgodził się tylko pod
warunkiem zezwolenia ze strony Ojca naszego. Tak więc udał się p. Jakub do
naszego Ojca i opowiedział mu o zastawionej przez siebie zasadzce, – bo wielki
to nasz i szczery przyjaciel. Ojciec nasz, mając na uwadze nadzwyczajne potrzeby
tego biskupstwa i pragnąc królowi choć w pewnej mierze zadośćuczynić, zezwolił
Dr. Kanizemu podjąć się jeden rok tej administracji; zakazał mu wszakże używać
choćby najdrobniejszej cząstki dochodów na korzyść Towarzystwa, lecz zalecił
obracać je w całości na pobożne uczynki za pośrednictwem władz
publicznych".
Cięższe walki musiał Ignacy staczać, aby obronić św.
Franciszka Borgiasza od kapelusza kardynalskiego. Obaj święci, jeżeli we
wszystkich innych kwestiach, to w tej przede wszystkim tego samego byli zdania;
obaj godzili się, że lepiej "chodzić z odkrytą głową po słońcu i deszczu, niż
nakryć ją tym kapeluszem" (22). Kilku papieży próbowało obdarzyć Franciszka purpurą,
dziewięć razy groziło Borgiaszowi to "nieszczęście", jak kardynalską godność
nazywał; za każdym razem dobry syn Ignacego, spełniając życzenie ojca swej
duszy, potrafił oprzeć się najusilniejszym próbom i namowom.
Z tego samego źródła, z którego wyszła tak energiczna
obrona przed wszelkiego rodzaju godnościami, – z głębokiej a rozumnej, świadomej
swych celów miłości zakonu, – płynęła też nie mniej mężna i stała obrona przed
pewnego rodzaju zajęciami, które choć same w sobie chwalebne, odciągnąć mogły
zakon od bezustannego dążenia i to drogą najkrótszą do wytkniętego sobie celu.
Zajęciem takim po myśli Ignacego było duchowne prowadzenie zakonnic i kobiet
pobożnych, pragnących żyć pod posłuszeństwem Towarzystwa, a to bądź pozostając
przy swych rodzinach, bądź tworząc zależne od Towarzystwa zgromadzenie zakonne,
na wzór żeńskich zgromadzeń powstałych przy zakonach św. Franciszka i Dominika.
Doświadczenie nauczyło Świętego, że przyjąwszy raz pod posłuszeństwo i swój
kierunek takie dusze pobożne, trzeba z konieczności rzeczy, wyrzec się niemal
wszelkiej innej pracy apostolskiej, bo nie pozostanie dla niej ani dość czasu,
ani dość swobodnego umysłu. W pierwszych latach po założeniu zakonu przybyła do
Rzymu wielka dobrodziejka Ignacego z czasu, gdy uczył się w Barcelonie i Paryżu,
znana nam Elżbieta Roser – i wespół z dwiema innymi paniami wyjednała sobie u
papieża pozwolenie na wspólne klasztorne życie pod posłuszeństwem i kierunkiem
Ignacego. Święty, choć z góry przewidywał niemałe trudności, nie chciał w
pierwszej chwili zasmucać swej dobrodziejki; ale po paru już dniach spostrzegł,
że nowa ta praca zajmie mu więcej czasu i sił, niż wszystkie inne, że chcąc
kierować sumieniami trzech kobiet, rozwiązywać wszystkie ich wątpliwości,
odpowiadać na mnożące się co dzień pytania, musiałby zaniedbać najważniejszych
swych obowiązków i zrzec się chyba rządów zakonu.
Widząc, że inaczej poradzić sobie nie może, udał się
Święty do papieża, przedstawił mu cały stan rzeczy i wyjednał od niego odręczne
pismo, uwalniające zakon raz na zawsze od przyjmowania pod swe posłuszeństwo
jakiego bądź zgromadzenia żeńskiego. O tej papieskiej decyzji uwiadomił Ignacy
panią Roser w bardzo delikatnym, ale i bardzo stanowczym liście; "Odtąd, pisał
(23),
mając zawsze na oku większą chwałę Bożą, nie mogę cię już uważać za duchowną swą
córkę, ale tylko za dobrą i poczciwą matkę, jakąś mi się okazywała przez długi
czas na większą chwałę Boga Pana naszego". Z wielką przykrością dla Ignacego
pani Roser wejść nie chciała w pobudki nim kierujące i rozgniewała się tak
gwałtownie, że nie tylko cofnęła udzielone lub już przyrzeczone jałmużny, ale
nadto, nie wiedzieć dziś dokładnie o co i na czym się opierając, wytoczyła
proces zakonowi. Święty bolał nad tym mocno, lecz – jak ciągle powtarzał – "na
większą chwałę Bożą zważając", na włos nie cofnął raz powziętego
postanowienia.
"Wiele było krzyków i hałasów, opisuje sam te bardzo
niemiłe wypadki (24). Roser wołała, że nie da nic z obiecanych nam jałmużn,
jeśli Towarzystwo nie chce jej mieć pod swym posłuszeństwem. Ja odpowiedziałem,
że czy da, czy nie da, nie zmienię zdania w tym, co wydaje mi się być na większą
chwałę Bożą. Dowiaduję się dalej, że pani Cruyllas wciąż płacze, chcąc żyć i
umierać pod posłuszeństwem naszego zakonu; sądzę, że potrafię ją jakoś uspokoić
i pocieszyć. Jeśli zażąda, gotówem jej wydać świadectwo, że nie opuszczamy jej z
powodu jej niedoskonałości, ale ponieważ tak różnym, a licznym pracom nie
jesteśmy w stanie wydołać. Lukrecja zgodziła się za mą poradą wstąpić do jakiego
klasztoru. W każdym razie postanowiliśmy i trwamy w postanowieniu nie
przyjmowania ani teraz, ani na przyszłość żadnych kobiet pod
posłuszeństwo".
Postanowienie to spełniał Święty z żelazną konsekwencją,
jak to zresztą okazało się w najjaśniejszym świetle w całym postępowaniu z
Elżbietą Roser. "Chciałbym służyć ci, w czym tylko bym mógł – wymawia się
jednemu z najwyższych cesarskich dygnitarzy, a wybitnemu dobroczyńcy zakonu –
ale podjąć się nie możemy dyrekcji zakonnic w klasztorze św. Klary (w
Barcelonie), ponieważ Towarzystwo nasze zawsze stać powinno z jedną nogą do
drogi podniesioną, aby to tu, to znów gdzieindziej przebywać, stosownie do
naszego powołania i reguły, za którą w Panu naszym idziemy, i dlatego podejmować
się nie może prowadzenia zakonnic, rzeczy w sobie dobrej i pobożnej, ale
zajmującej wiele czasu i niezgodnej z naszym sposobem życia". Podobnież, podając
te same racje, odmówił Ignacy swego zatwierdzenia projektowi ufundowania w
Gandii klasztoru zakonnic zależnego od Towarzystwa. "Musimy być – odpowiada
stale na tego rodzaju propozycje – w ciągłej gotowości na spełnienie rozkazów
papieskich i dlatego nie wolno nam wiązać się, a tak tracić wolność, w użyciu
sił naszych na większą chwałę Bożą".
Znana to, doświadczeniem wieków stwierdzona prawda, że
miłość hartuje się w ogniu cierpienia; wśród ucisku i prześladowań
najpiękniejsze wydaje blaski i okazuje, do jak wysokiego doszła stopnia. Miłość
Świętego dla Towarzystwa na każdym kroku, tak licznymi i rozmaitymi stwierdzona
dowodami, błyszczy istotnie najjaśniejszym światłem w prześladowaniach, których
Bóg od samego początku zakonowi nie szczędził i na przyszłość nie miał
szczędzić. Ignacy znał wartość cierpień, dziękował za nie Bogu, modlił się, aby
ich nigdy zakonowi jego nie brakło; lecz jednocześnie, poczuwając się do
obowiązków dobrego i zapobiegliwego ojca, robił, co leżało w jego mocy, aby siłę
ich zmniejszyć; bronił z całym wytężeniem dobrej sławy swego zakonu, bo
wiedział, że bez tej dobrej sławy bez porównania mniej mógłby pracować na chwałę
Bożą. W czasie burzy pokazywało się dopiero, jaki to był sternik rozumny a
mężny, nie cofający się przed żadną pracą i żadnym niebezpieczeństwem, byle
łódź, której kierownictwo Bóg mu poruczył, nie poniosła szwanku.
Przymioty te uwydatniły się jeszcze przed wyborem
Świętego na urząd generała, w czasie opisanego już prześladowania, wznieconego
przez paru heretyków, którzy zbyt długo ukryć się potrafili pod pozorami życia
świątobliwego. Niezadługo nadciągnęła nowa burza, a w niej nowym światłem
zabłysnęły energia i roztropność Ignacego. Dzięki namowom swym i modlitwom
Święty zdołał nawrócić pewną kobietę żyjącą w niedozwolonym stosunku z jednym z
bogatych i wpływowych urzędników, skłonił ją do opuszczenia jego domu i zapewnił
jej bezpieczny przytułek w świeżo właśnie w tym celu założonym klasztorze św.
Marty. Gniew urzędnika, nazwiskiem Macieja de San Cassiano, nie znał granic;
podobny do obłąkanego, krążył całymi nocami koło klasztoru św. Marty, ciskał w
okna kamieniami, a co gorsza, rozszerzać zaczął słowem i pismem najsromotniejsze
oszczerstwa przeciw Ignacemu i jego zakonowi. Kampanię tę prowadził tak wytrwale
i zręcznie, że istotnie opinia publiczna zwróciła się po niewielu dniach przeciw
niewinnie oczernianym. Z ust do ust szły niedorzeczne bajki, przybierając po
drodze coraz potworniejsze rozmiary. Gdy który z Ojców wyszedł poza bramę
klasztorną, czekały go już na ulicy bandy uliczników i włóczęgów i przyjmowały
hańbiącymi zniewagami. Ignacy próbował w pierwszej chwili załagodzić rzecz całą
i skłonić szaleńca do upamiętania, ale widząc, że na próżno czas traci, a
tymczasem chwała Boża uszczerbek ponosi, udał się do papieża z prośbą o surowe
śledztwo i sprawiedliwość. Teraz dopiero Maciejowi otworzyły się oczy, zrozumiał
na jaką wszedł drogę i nie śmiejąc nawet stanąć przed wyznaczonymi przez papieża
sędziami, położył całą swą nadzieję w miłosiernym i przebaczającym sercu
Ignacego.
"Poczciwy Maciej – opisuje sam Święty dalszy przebieg
tej sprawy (25) – prosił panią Eleonorę Osorio (26), aby wstawiła
się za nim, zaręczając, że poprosi mię o przebaczenie i że wszędzie odtąd gotów
nas chwalić. Istotnie, pani Eleonora zaprosiła mię do siebie dwa dni temu, na
Campo di Fiori i oznajmiła, że tak ona sama, jak i mąż jej byliby tego zdania,
abym się zgodził na warunki przedłożone przez Macieja. Dla wielu przyczyn
musiałem żądaniu temu się sprzeciwić. Przedłożyłem, że w obecnej chwili nie
wypada mi się wdawać z Maciejem w układy; że wcale nie żądam, aby mię o
przebaczenie prosił, lub aby on sam i na swoje koszta o wyrok miał się starać;
że zresztą nie mam żadnej wątpliwości, że wyrok będzie zgodny z prawem i
sprawiedliwością i że wypadnie na większą chwałę Bożą. Pani Eleonora przyznała
mi zupełną słuszność. Wczoraj Maciej poszedł do wikariusza papieskiego i
opowiedział mu wiele rzeczy na naszą korzyść, a na swoją własną niekorzyść...
Ostatecznie przedłożył wikariuszowi memoriał, w którym uznaje się winnym i
wyraża pragnienie zawrzeć ze mną stały pokój".
Pragnienie to ziściło się w całej pełni. Wyznaczony
przez papieża trybunał wydał wprawdzie bardzo surowy wyrok na oszczercę, ale
dzięki wstawieniu się Ignacego, ostateczna kara ograniczoną została do
publicznego napomnienia i zapłacenia kosztów procesu. Tymczasem i Maciej,
ochłonąwszy z gniewu, zrozumiał swój błąd, przyznał się bez ogródek, że źle i
niemądrze postąpił i ze śmiertelnego wroga przemienił się w szczerego
przyjaciela i hojnego dobroczyńcę zakonu.
Jeszcze się nie rozeszła ta chmura, a już okazała się na
niebie inna, nie mniej czarna, a zrodzona tym razem z niepomiarkowanej ambicji.
Przełożonemu klasztoru, w którym uczyły się katechizmu żydówki, pragnące przyjąć
chrzest, wydało się, że Ignacy przywłaszcza sobie w jego klasztorze zbytni
wpływ. Pchany więc zazdrością, rozgłaszać począł na wszystkie strony
najhaniebniejsze wieści o Świętym, o Towarzystwie Jezusowym, o jego ukrytych a
zgubnych zamysłach. Jednym zwierzał się pod sekretem, że zgromadzeni przez
Ignacego zakonnicy są w gruncie rzeczy najgorliwszymi propagatorami herezji,
innym opowiadał, jak zdradzają tajemnicę spowiedzi, przed innymi jeszcze oburzał
się na ich niegodziwe życie. Ostateczny wniosek, wyciągany z tych obelg, brzmiał
jednostajnie: "Nie będzie dobrze na świecie, dopóki Ignacy nie pójdzie na
stos!". Święty nie uważał wcale za stosowne odpowiadać na tego rodzaju potwarze;
odpowiedzieć miał na nie sam Bóg, mszcząc się za swojego sługę. Niebawem wyszły
na jaw różne gorszące uczynki nieszczęśliwego tego kapłana; sąd pozbawił go
wszelkich urzędów i godności i skazał na dożywotnie więzienie, zamienione
później wskutek zabiegów Ignacego, na wygnanie z Rzymu.
Nie mniej ciężkie próby przechodził młody zakon w innych
krajach, przede wszystkim w Hiszpanii, i trzeba było niejednokrotnie całej
mądrości, spokoju i mocy Ducha Świętego, aby szczęśliwie je pokonać. Kilku
zakonników w Salamance, powodowanych nieroztropną gorliwością, powstało przeciw
nowo założonemu Towarzystwu, jeden z nich posunął się nawet do tego, że bez
ogródek nazywał publicznie Ignacego i jego towarzyszów "poprzednikami
Antychrysta". Święty wymawiał i tłumaczył jak mógł swych przeciwników, ale
jednocześnie nie taił, że jeśli złe nie ustanie, będzie musiał starać się mu
zaradzić, stosownie do tego, co uczą wszyscy święci doktorzy o konieczności
bronienia dobrej swej sławy, zwłaszcza gdy kto pracuje dla dobra i zbawienia
dusz ludzkich (27). Podobnież z wielką pokorą, lecz i wielką stanowczością
wystąpił przeciw arcybiskupowi z Toledo, który nie chciał dozwolić zakonowi
pracować wedle jego ustaw i udzielonych przez papieżów przywilejów. Ostatecznie
arcybiskup, zmuszony dekretami papieskimi, cofnął nieprawnie wydane
rozporządzenie, a Ignacy, osiągnąwszy w zasadzie uznanie praw zakonowi
przysługujących, oddał arcybiskupowi siebie i cały zakon do rozporządzenia i
zdał na jego wolę, jak i o ile miałyby być te prawa w życie wprowadzone. "Na
znak – pisał do arcybiskupa (28) – że uważamy
Przewielebność Twoją za pana naszego i Ojca, i za takiego zawsze uważać Cię
chcemy, nakazałem Ojcom naszym, aby jak w Alkali, tak w innych miejscach tego
królestwa nie przyjmowali nikogo do Towarzystwa wbrew woli Twej i upodobaniu. I
chociaż Stolica Apostolska udzieliła nam wiele łask dla lepszego wspomagania
dusz, nakazałem również używać ich o tyle tylko i w taki sposób, w jaki
Przewielebność Twoja życzyć sobie tego będzie".
Ileż jeszcze można by nagromadzić wspaniałych rysów, ile
faktów świadczących, jak rządy zakonne Ignacego odpowiadały idealnemu obrazowi
przełożonego, kierującego się na każdym kroku duchem Bożym, a więc – zawsze na
wzór Boskiego Mistrza i Wodza – umiejącego połączyć w swym postępowaniu miłość z
energią, pokorę z męstwem, umysł wielki i szeroki z najściślejszym
przestrzeganiem ustaw i zwyczajów klasztornych! Cnoty te, tak wspaniale ze sobą
się łączące, przelewały się naturalnie z głowy na ciało. Pod ich ożywczymi
promieniami zakon rósł, coraz bardziej na zewnątrz się doskonalił, nabierał
coraz więcej sił do spełniania wielkiego celu, dla którego został założony –
szerzenia większej chwały Bożej, a to nie tylko – jak napisał Ignacy na samym
wstępie zakonnych konstytucyj – "oddając się sprawie zbawienia i doskonałości
własnej, ale także usilnie przykładając się do zbawienia i udoskonalenia
bliźnich". Dobry, rozumny wódz wiedział, że pierwszym warunkiem zwycięstwa jest
wojsko dobrze zorganizować, należycie wyćwiczyć: organizował też je po
mistrzowsku, ćwiczył wytrwale i energicznie dobrany hufiec "Towarzyszów
Jezusowych", aby móc bez obawy i z nadzieją pewnego zwycięstwa słać go na
wyprawy, mające na celu rozszerzenie królestwa Chrystusowego na ziemi. Lampy
świecić nie będą, dopóki się ich oliwą nie napełni; mąż apostolski nie będzie
pochodnią świecącą, wiodącą do Chrystusa, opowiadającą chwałę imienia Bożego,
jeśli w sercu jego zabraknie cnoty. Dotąd widzieliśmy jak Święty o tę oliwę do
lamp się starał; popatrzmy teraz jakie pod błogosławioną jego ręką piękne,
zbawcze promienie na świat cały trysnęły, ile serc, ile krajów
oświeciły!
–––––––––––
Ks. Jan Badeni T. J., Życie
św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu Tow. Jezusowego. Wydanie drugie.
Kraków 1923. NAKŁADEM WYDAWNICTWA KSIĘŻY
JEZUITÓW, ss. 230-273.
Przypisy:
(1) Const., cz. IX, r.
2.
(2) Do O. Antoniego Araoz, 1
czerwca 1551. Cartas, t. II, l. 229.
(3) 2 listopada 1552.
Cartas, t. III, l. 285.
(4) 22 września 1554.
Cartas, t. IV, l. 548.
(5) 7 października 1553 r.
Cartas, t. III, l. 354.
(6) 13 czerwca 1555.
Cartas, t. V, l. 662.
(7) Następny cytat przytoczony
wedle polskiego tłumaczenia "Żywotu Ignacego Lojoli" z r. 1593. W Krakowie, w
drukarni Jakóba Siebeneichera. Księga V, rozdz. VIII.
(8) O. Polanco z polecenia św.
Ignacego, 2 listopada 1552. Cartas, t. III, l. 286. – O. Laynez odpisał w
prześlicznym liście, który służyć może jako wzór heroicznej pokory.
(9) 20 maja 1553. Cartas,
t. III, l. 308.
(10) 12 lipca 1553.
Cartas, t. III, l. 319.
(11) 26 lipca 1553.
Cartas, t. III, l. 325.
(12) W zimie 1546. Cartas,
l. 76.
(13) Łukasz XV, 23. 24.
(14) Por. Cartas, gdzie
osiem obszernych listów odnosi się do tej sprawy.
(15) Do św. Franciszka Borgiasza,
17 września 1555 r.
(16) Cartas,
t. I. Appendix II, nr 6.
(17) Cartas,
t. I, Appendix II, nr 21.
(18) Grudzień 1546
r. Cartas, t. I, l. 94.
(19) Św. Franciszek Ksawery.
(20) Rodriguez.
(21) Do O. Villanueva 23
listopada 1554. Cartas, t. IV, l. 573.
(22) O. Polanco do św. Franciszka
Borgiasza. 1 czerwca 1552. Cartas, t. II, l. 265.
(23) 1 października 1546.
Cartas, t. I, l. 86.
(24) Do Mateusza
Sebastiana de Morranos, 22 lutego 1549. Cartas, t. II, l. 164.
(25) Do Michała de Torres, 9
października 1546. Cartas, t. I, l. 88.
(26) Żona Jana de Vega, wicekróla
sycylijskiego, wielkiego dobroczyńcy i protektora zakonu.
(27) Do Jana z Awili 24 stycznia
1549. Cartas, l.
161.
(28) 1 czerwca
1552, Cartas, l. 267.