W czasie wielkiego postu roku 1524, przybył Ignacy do
Barcelony w zamiarze nabycia potrzebnej nauki do apostolskiej pracy, ale nie
zdając sobie dokładnie sprawy czego i w jaki sposób ma się uczyć. Dla poradzenia
się w tym względzie i dla bliższego określenia przyszłego sposobu życia wybrał
się Święty do Manrezy do pewnego znajomego świątobliwego zakonnika;
nieszczęściem, nie zastał już go przy życiu, więc pomodliwszy się tylko na
miejscu, na którym obdarzył go Bóg tak licznymi i wielkimi łaskami, powrócił do
Barcelony. Tutaj wreszcie znalazł to, czego na próżno szukał w Manrezie. Znana
już Ignacemu matrona Elżbieta Roser, ofiarowała mu dla miłości Chrystusa
utrzymanie przez cały czas pobytu w Barcelonie; dopomagały mu również inne zacne
niewiasty, jak Agnieszka Pascual, Stefania de Requesens, Elżbieta de Bojados,
Elżbieta de Josa. Jednocześnie pobożny nauczyciel elementarnej szkoły, Hieronim
Ardebalo, dozwolił mu bezpłatnie uczęszczać do swej szkoły, obiecał szczerze się
nim zająć i, o ile można, w najkrótszym czasie nauczyć go języków, zwłaszcza
łaciny. Dawny, sławny rycerz, liczący obecnie trzydziesty trzeci rok życia,
zasiadł na ławce szkolnej wespół z liczną gromadą spoglądających z podziwieniem
na nowego kolegę dzieciaków i z zapałem począł przykładać się do pierwszych
początków gramatyki. Teraz wprowadzał w czyn zasadę rekolekcyjną: "Powinniśmy
zachowywać obojętność odnośnie do wszystkich rzeczy stworzonych; powinniśmy
zawsze i wszędzie tego tylko pragnąć i to sobie wybierać, co odpowiedniejszym
jest do osiągnięcia celu, dla którego jesteśmy stworzeni".
W żmudnej tej z samej swej natury pracy doznał Święty
jeszcze szczególniejszej przeszkody. Kiedy mając przed sobą otwartą gramatykę,
usiłował wbić w pamięć zawiłe odmiany i formy, stawały mu nagle przed oczami
jakby niebieskie jakieś widzenia, serce napełniało się dziwną pociechą, która
odrywając umysł od książki, pozornie wznosiła go do Boga. Nauczyciel, na
przykład, kazał odmieniać słowo łacińskie "kocham"; Ignacy na sam dźwięk tego
wyrazu zapominał o wszystkich odmianach, o gramatyce i szkole, i wpatrywał się,
jakby jakiejś przemocy ustępując, w długi szereg obrazów okazujących dzieje
miłości Bożej względem ludzi; zamiast uczyć się zaczynał się modlić. Przez czas
pewien nie mógł Ignacy zrozumieć jaki mają cel i skąd pochodzą te pociechy i
oświecenia. "Cóż to może znaczyć, pytał z niepokojem, że gdy się modlę,
spowiadam się, gdy do Stołu Pańskiego przystępuję i ciało swe postami i biczami
karcę, nie odczuwam jednak takiej słodyczy i taką miłością nie płonę, jak wtedy,
gdy otworzę gramatykę i właśnie dla służby Bożej cały umysł w nauce powinien bym
zatopić? Nie może to być nic innego, jak tylko, że szatan tymi kłamliwymi
oświeceniami chce mię odciągnąć od należytego spełnienia woli Bożej; chce
wmówić, że oddać się raczej powinienem życiu kontemplacyjnemu; zły duch w Anioła
światłości się przemienia, lecz dzięki Bogu poznaję go po wężowym ogonie i
dlatego wręcz przeciwnie jego namowom postąpię". Poznawszy zasadzkę
nieprzyjacielską, postanowił Ignacy odkryć ją swemu nauczycielowi i w ten sposób
zwalczyć wroga, który "niczego tak nie pragnie, jak aby dusza przezeń kuszona
zachowywała w tajemnicy zdradliwe jego namowy". Spełniając to postanowienie
energicznie, bez oglądania się na jakie bądź ludzkie względy, zaprowadził Ignacy
nauczyciela do kościoła Najświętszej Panny Morskiej, a padłszy na kolana,
wyznał, że dotąd dla źle zrozumianego nabożeństwa nie dosyć korzystał z jego
nauk. "Teraz jednak, mówił ze łzami dalej, poznałem za łaską Bożą czartowską
pokusę, pragnę przezwyciężyć ją i dlatego uroczyście obiecuję zabrać się jak
najpilniej do nauki; pomóż mi w tym, obchodź się ze mną nie jak z człowiekiem
dorosłym, ale jak z leniwym i głupim chłopcem; karć, bij, jeśli na to zasłużę,
jak karcisz lenistwo i nieuwagę innych twych uczniów". – Zdziwiony i zbudowany
taką pokorą nauczyciel obiecał Ignacemu, że będzie mu wedle sił dopomagał w
nauce. Więcej jednak, niż wszelka ludzka pomoc, zdziałało owo szczere a pokorne
wyznanie trapiącej pokusy; diabeł widząc, że zasadzka jego odkryta, ustąpił z
ułudnymi swymi pociechami i oświeceniami, i odtąd mógł już Święty spokojnie i
zupełnie – tak jak to później synom swym duchownym polecał – czas poświęcony
nauce, oddawać nauce, a czas na modlitwę wyznaczony – modlitwie.
Z nauką i modlitwą łączył Święty umartwienie, nie tak
ostre jak w Manrezie, bo pojmował, że do nauki potrzebuje sił i zbyt hojnie
szafować mu nimi nie wolno, nie mniej jednak umartwienie ciągłe; umartwienie to
nie tak wpadało w oczy, ale może właśnie dlatego tym dotkliwiej krzyżowało na
każdym kroku starego człowieka. Na wieczerzę, a bardzo często i na obiad
wystarczał mu kawałek chleba, użebrany, gdy szedł do szkoły, lub z niej wracał.
Wprawdzie Agnieszka Pascual, która z miłosierdzia pozwoliła mu mieszkać w swym
domu w małej izdebce pod strychem, chętnie by mu także dostarczyła pożywienia,
on jednak, co tylko dostał, a czego natychmiast nie spotrzebował, rozdawał innym
ubogim.
"Czemu, zapytała raz pobożna kobieta, skoro tylko
dostaniesz coś więcej lub co lepszego, zaraz to dajesz innym? Przecież sam
ubogim jesteś i o sobie powinieneś mieć staranie". – "A cóżbyś uczyniła, odparł
Ignacy, gdyby Chrystus poprosił cię o jałmużnę? Czyżbyś Mu czego odmówiła, nie
wyzuła się dlań ze wszystkiego?".
Rozdawał też Święty hojnie nie tylko pożywienie, ale i
pieniądze i ubranie, które mu darowywano. Sam spał na ziemi, nieraz po kilkakroć
jednej nocy biczował się; nie chcąc zwracać na siebie uwagi, nie nosił
pokutniczego worka, jak w Manrezie, ale natomiast pod zwykłym ubogim ubiorem
ukrywał ostrą włosiennicę; na pierwszy rzut oka zdawało się, że chodził w
trzewikach, ale trzewiki te były z wyciętą podeszwą. Znaczną część nocy
przepędzał na kolanach, modląc się żarliwie, przepraszając Boga za popełnione
przez siebie i przez innych grzechy i prosząc o miłosierdzie. "Nieraz, opowiadał
później syn pobożnej Agnieszki, Jan Pascual, zakradałem się wiedziony
ciekawością o późnej godzinie, pod izdebkę naszego gościa. Zazwyczaj, o której
bądź godzinie przyszedłem, klęczał przed łóżkiem i modlił się; czasami cały
pokój napełniony był jakąś dziwną światłością, a Ignacy blaskiem tym otoczony,
unosił się zawsze na klęczkach, w powietrzu; wyciągał ręce do góry, jakby kogoś
widział, to znowu płakał, bił się w piersi i wołał: «Boże mój! jakże
nieskończenie musisz być dobry, kiedy mnie grzesznika, zbrodniarza dotąd jeszcze
cierpisz!»". – "Gdybyście widzieli to, co ja widziałem, powtarzał Jan w wiele
lat później swym dzieciom i wnukom, to byście ten domek nasz uważali za miejsce
święte, nie przestalibyście łzami skrapiać i całować tych ścian ubogich, w
których spodobało się Bogu obsypywać takimi cudami swej łaski wybranego swego
sługę".
Ogień wzniecony na modlitwie, umartwieniem podsycany,
musiał z samej swej niejako natury szerzyć się i udzielać się innym sercom.
Jeśli każdy grzech, każda obraza Boża napełniała bólem kochającą duszę Ignacego,
to z największą żałością spoglądał na zgorszenie, jakie dawał znajdujący się
obok Barcelony żeński klasztor pod wezwaniem świętych Aniołów. W klasztorze,
mającym być miejscem pokuty i modlitwy, zbierało się raz po raz wesołe
barcelońskie towarzystwo; nie ustawały odwiedziny, huczne zabawy i uczty. "Tak
być dłużej nie może" – powiedział sobie Ignacy. Chcąc Boga przebłagać za te
zniewagi, a zarazem uprosić zakonnicom łaskę nawrócenia, zaczął chodzić dzień po
dniu do klasztornego kościoła i tutaj długie godziny klęcząc spędzał na
modlitwie. Niebawem zwróciły zakonnice uwagę na tak gorąco modlącego się
człowieka, którego głośny płacz rozlegał się nieraz wśród pustych murów. "Kto to
być może?" – zaczęły się dopytywać, a słysząc wszędzie odpowiedź: "To święty",
zapragnęły Świętego tego poznać i poprosiły go, aby im coś powiedział o Bogu. Na
tę chwilę czekał Ignacy. Nie oglądając się na żadne względy, z gorliwością i
śmiałością apostolską przedstawił z jednej strony wzniosłość powołania zakonnego
i wielkie obowiązki, jakie powołanie to za sobą ciągnie, z drugiej strony
odmalował w żywych a prawdziwych kolorach wielką niewdzięczność i złość
zakonnika niewypełniającego swych ślubów, ruinę tylu dusz przez zły jego
przykład spowodowaną, straszną karę, którą Bóg sprawiedliwy zsyła za wyrządzoną
sobie zniewagę. Zakonnice słuchały przerażone; zdawało im się, że po raz
pierwszy te prawdy słyszą, że teraz dopiero zaczynają pojmować, jaki cel mają
klasztory, co znaczą zakonne śluby. Korzystając z dobrego usposobienia tych
biednych zbłąkanych serc, Ignacy przedkładał im z kolei prawdy w Manrezie
poznane: po raz pierwszy użył broni, którą Bóg mu w rękę dał, rekolekcyj, a
skutek okazał, że broń to prawdziwie cudowna. Po kilku dniach zmienił się do
niepoznania klasztor Świętych Aniołów: milczenie, pokuta, modlitwa, śpiewy
pobożne zajęły miejsce dawnych zabaw i zbyt wesołych rozmów; jaśniejące nie
ziemską, ale niebieską jakąś radością, promieniejące nabożeństwem oblicza
świadczyły, że poświęcone Bogu dziewice poczuwają się do swej
godności.
Ale jeśli Aniołowie w niebie i ludzie dobrej woli na
ziemi cieszyli się z tej zmiany, to natomiast weseli, hulaszczy młodzieńcy,
którzy utracili sposobność do hucznych zabaw i przekonali się, że bramy
klasztorne dawniej na oścież otwarte, teraz raz na zawsze dla nich się zamknęły,
postanowili zemścić się na sprawcy tej reformy. Z początku usiłowali groźbami
powstrzymać Ignacego od dalszej opieki nad klasztorem; gdy to nie skutkowało,
kilku sług, zapłaconych przez rozpustną młodzież, po dwakroć zaczaiło się na
Świętego i zbiło go kijami; wreszcie bezecnicy ci, jakby na dowód, że rozpusta
prowadzi do najokropniejszych zbrodni, uradzili go zabić. Jakoż razu pewnego,
gdy Ignacy wracał właśnie z klasztoru w towarzystwie pewnego pobożnego kapłana,
nazwiskiem Puialto, wypadło z zasadzki, niedaleko od bramy miejskiej św.
Daniela, dwóch podstawionych w tym celu maurytańskich niewolników i poczęli bić
idących grubymi pałkami. Puialto padł na ziemię, w własnej krwi się tarzając, i
umarł w kilka dni później z odniesionych ran; Ignacy stracił również
przytomność, tak, iż mordercy, sądząc, że ofiara ich żyć przestała, nie męczyli
go dłużej i czym prędzej uciekli. Niebawem jakiś podróżny, przejeżdżający tą
drogą, spostrzegł skrwawionego Ignacego, wziął go na pół żywego na swego konia i
odwiózł do domu Agnieszki Pascual. Przez kilka tygodni znajdował się Święty
między życiem a śmiercią, teraz dopiero okazało się, jaką czcią i miłością
otaczali go równie bogaci jak ubodzy; do ubogiego domku cisnęła się dzień cały
procesja panów i pań, kupców, żebraków, którzy to pytali się o zdrowie swego
"Apostoła", jak go powszechnie nazywano, to dziękowali Bogu, że go przy życiu
zachował, to znowu wzywali na niecnych morderców pomsty Bożej i ludzkiej. Jeden
tylko Ignacy nie tylko nie myślał o zemście, lecz przeciwnie, wciąż modlił się
za swych prześladowców i prosił, aby Bóg ich oświecił, prawdziwą skruchą serca
ich napełnił i popełnioną zbrodnię im darował. Jakże nie miał Bóg wysłuchać tej
heroicznej modlitwy za nieprzyjaciół, którą dobry uczeń naśladował wiernie
Boskiego swego Mistrza modlącego się na krzyżu: "Odpuść im, bo nie wiedzą co
czynią!". Jakoż, gdy po paru miesiącach wstał wreszcie Ignacy z łóżka i znowu
niczym nieustraszony puścił się na zwykłą wędrówkę do klasztoru Świętych Aniołów
dla pokrzepienia w dobrem nawróconych zakonnic, zastąpił mu drogę pewien młody
barceloński kupiec i rzucając się na kolana, wyznał ze łzami: "To ja chciałem
cię zabić, ale widząc twą cierpliwość, widząc, że zemsty nie szukasz i teraz jak
poprzednio, dbasz tylko o chwałę Bożą, błagam cię o przebaczenie dla miłości
Chrystusowej". Ignacy podniósł klęczącego, uściskał go serdecznie i nie tylko mu
przebaczył, ale wyprosił u Boga zupełne nawrócenie. Młodzieniec ten, znany
dotychczas ze złego życia i obyczajów, stał się odtąd przykładem życia i cnót
prawdziwie chrześcijańskich.
Chcąc ułatwić słudze swemu podjętą pracę nad zbawieniem
dusz i prowadzeniem ich do doskonałości, udzielił mu Bóg, jak udzielił Apostołom
i głosicielom wiary w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, nadzwyczajnego daru
cudów i proroctw. Czasem wśród modlitwy wznosił się cudownie w powietrze, a z
serca jego i ust miłością Bożą rozpłomienionych, wznosił się okrzyk: "O czemuż
Panie, ludzie Cię nie znają?!". Raz znowu jakiegoś nieszczęśliwego samobójcę
przywołał gorącą modlitwą na krótki czas do życia, by mógł wzbudzić żal za
popełnioną zbrodnię. Janowi Pascual przepowiedział Święty całą przyszłość,
wesołe i smutne koleje życia, dokładną liczbę synów i córek, którymi go Bóg
obdarzy, i wszystkie te przepowiednie jak najdokładniej się spełniły. Te cuda i
proroctwa, ale najbardziej umartwione, świątobliwe życie Ignacego zjednały mu w
całej Barcelonie taką miłość i cześć, że kiedy w piętnaście lat później jeden z
uczniów jego i krewnych, O. Antoni Araoz przybył do tego miasta, mnóstwo
mieszkańców i ci, co osobiście Świętego znali, i ci co o nim tylko wiedzieli z
opowiadania, szli w długiej, niekończącej się procesji, do domku, w którym
zamieszkał świeżo przybyły kapłan, a wszyscy się pytali: "Co robi Ignacy?" i
prosili: "Pobłogosław nam w imieniu tego świętego męża".
Czterech zwłaszcza młodzieńców, patrząc na cnoty
Ignacego i cuda, które Bóg działał za jego przyczyną w Barcelonie, zapragnęło
pod jego kierunkiem i rozkazami Bogu służyć. Byli to: Jakub de Cezares, członek
magnackiej, bardzo bogatej rodziny, Artiaga, o którym życiopisarze Świętego
żadnej nam bliższej wiadomości nie zostawili, dawniej już Ignacemu znany Kalikst
i Francuz Jan. Nauki i przykład świętego mistrza pomogły im niemało do lepszego
poznania i umiłowania niebieskiego Wodza; toteż skoro po dwuletnim pobycie w
Barcelonie, dostatecznie wyćwiczywszy się w języku łacińskim, musiał udać się do
innego miasta dla rozpoczęcia kursów filozoficznych, udali się za nim i pierwsi
ci jego uczniowie, z którymi jednak niedługo wspólnie miał przebywać. Innych za
to i gdzie indziej, bardziej widocznie odpowiednich uczniów przeznaczył mu Pan
Bóg do wykonania dzieła, do którego go powołał.
Z wiosną 1526 r. zdał Ignacy surowy egzamin z języka
łacińskiego przed nauczycielem swym Ardebalo i za jego zachętą i poradą
wyruszył, jak zawsze, piechotą do Alcala de Henares, gdzie w słynnym na cały
świat uniwersytecie, gromadziło się w tym czasie około 10.000 słuchaczów. Do
otwarcia filozoficznych kursów pozostawało jeszcze około trzech miesięcy; czasu
tego użył Święty na modlitwę i dobre uczynki. Niebawem przybyli też barcelońscy
towarzysze, a przybrawszy ten sam strój, obchodzili wspólnie domy, prosząc o
jałmużnę dla ciała, a w zamian udzielając jałmużny duchownej, zachęcając do
unikania grzechów i ćwiczenia się w cnotach. Mieszkańcy poznali wkrótce świętość
Ignacego i tak hojnymi obdarowywali go datkami, że znowu mógł wiele świadczyć
innym uboższym, ci znowu rozgłaszając jego miłosierdzie, ściągali całe zastępy
kalek i żebraków pod bramy szpitala, w którym Święty znalazł schronienie.
Tymczasem szybko minęły letnie miesiące; wykłady uniwersyteckie już się
rozpoczęły, a Ignacy widząc, że nie potrafi należycie z wykładów tych korzystać,
poświęcając się jednocześnie dziełom miłosierdzia i nawracaniu grzeszników,
opuścił Boga dla Boga i umartwiwszy zbyt gwałtowną żarliwość i chęć modlitwy, z
całym zapałem zabrał się do naukowej pracy. Ale zbytni, rozsądkiem nie
umiarkowany zapał popchnął go i w tym kierunku na niepraktyczne ścieżki. Pragnąc
jak najprędzej stać się zdolnym narzędziem do rozszerzania chwały Bożej, zaczął
Ignacy od razu uczęszczać na wykłady logiki, fizyki i teologii, skąd wynikło, że
żadnej z tych nauk nie miał ani czasu, ani sposobności gruntownie i dokładnie
przestudiować. Nadto, nie mogąc powstrzymać w sobie trawiącego go ognia miłości
Bożej, przerywał czasem naukę i po ulicach i placach głosił nieskończone
miłosierdzie i sprawiedliwość Bożą; wołał na przechodniów: "Grzesznicy!
nawróćcie się do Stwórcy, Zbawiciela waszego!". Wkrótce zebrał koło siebie grono
bardziej miłujących Boga uczniów uniwersytetu i z ucznia w mistrza się
zmieniając, przekształcał ich serca "ćwiczeniami duchownymi", uczył ich dróg
wyższej doskonałości. Chwała Boża bezwątpienia szerzyła się, ale "czy Bóg chce,
pytał się niespokojny Ignacy, abym teraz w ten sposób chwałę Jego szerzył, czy
raczej, kiedy w Alcali niepodobna mi prawie szczerze i wyłącznie oddać się
nauce, kiedy widzę, że dotychczasowa gorączkowa, raz po raz przerywana nauka,
pożądanych owoców nie wydaje – nie powinien bym się przenieść do innego jakiego
uniwersytetu, gdzie już bez przeszkód i bez żadnych innych obowiązków, mógłbym
zupełnie się poświęcić spokojnym a uregulowanym filozoficznym
studiom?".
Ignacy wahał się, jak ma sobie na to pytanie
odpowiedzieć. Wahanie to przerwała dopiero Opatrzność Boża, kierująca całym jego
życiem. Jednakowy ubiór uczniów Ignacego, gorące jego napomnienia do unikania
grzechów, heroiczne uczynki miłosierdzia, zwróciły na siebie uwagę równie
duchownych, jak świeckich dostojników Alcali i wznieciły w nich podejrzenie, czy
to przypadkiem nie wilk w owczą skórę przybrany, czy nie jaki heretyk, który
przesiąkłszy zagranicą szeroko w tej właśnie chwili rozpościerającymi się
błędami religijnymi, chciałby je w pozory cnoty przybrać i zaszczepić
nieznacznie w katolickim tym kraju, zwłaszcza między uniwersytecką młodzieżą.
Wobec smutnych wiadomości o szerzeniu się herezyj w Niemczech, panowała w
Hiszpanii we wszystkich warstwach społeczeństwa prawdziwa panika o zachowanie
bez skazy najdroższego skarbu wiary; nie dziw, że skarbu tego strzeżono pilnie,
lękliwie, czasem aż do zbytku i bez przyczyny lękliwie. Obawy były tym żywsze,
że przed paru miesiącami odkryto w Hiszpanii nowych heretyków, tak zwanych
Illuminatów; kto wie, mówiono sobie, czy i Ignacy do sekty tej nie należy, czy
to nie tajemnym jej naukom zawdzięcza on ów dziwny wpływ, wywierany na każdego,
co się doń zbliża? Dziwiono się również, a nieraz i gorszono, że Ignacy i jego
towarzysze przystępowali regularnie co tydzień do komunii św.; rzecz w owych
czasach niezwykła, o wiele rzadsza, niż dziś komunia codzienna. Rzecz prosta, że
niepochlebne i niechętne wieści szerzone o Ignacym, zwiększały się i rosły
przechodząc z ust do ust, aż wreszcie w olbrzymich już rozmiarach doszły do
mających czuwać nad czystością wiary i obyczajów inkwizytorów w Toledo. Dwóch z
nich, dla bliższego zbadania rzeczy, przyjechało do Alkali; ale przekonawszy się
tutaj, że o szerzeniu, a tym bardziej zakładaniu nowej jakiejś herezji mowy nie
ma, nie pozwali nawet Ignacego przed swój sąd i poruczyli całą tę sprawę do
ostatecznego zbadania i załatwienia generalnemu Wikariuszowi z Alkali, Janowi
Rodrygesowi de Figueroa.
Po kilku dniach nowy sędzia kazał przywołać do siebie
Ignacego i towarzyszów jego i oznajmił im, że dokładnie wywiedziawszy się o ich
nauce i obyczajach, nie znalazł w nich nic nagannego; mogą więc bez żadnej
przeszkody żyć i pracować jak przedtem; wszakże, ponieważ nie są zakonnikami,
lepiej będzie, jeżeli odtąd nie będą używać jednego i tego samego stroju, który
niepotrzebnie zwraca na nich oczy i uwagę ludzi. Ignacy chętnie zgodził się na
to żądanie, jak równie chętnie, gdy tego następnie Figueroa zażądał, przestał
chodzić boso, pamiętając o zapisanym w księgach świętych napomnieniu: "Lepsze
jest posłuszeństwo niż ofiary". Zdawało się, że szybkim tym posłuszeństwem
zjednał sobie Święty sędziego i że już odtąd spokojnie będzie mógł modlić się i
pracować, szatan wszakże nie zasypiał sprawy i za pośrednictwem częścią
przewrotnych, częścią lekkomyślnych ludzi, coraz inne gotował przeszkody.
Figueroa zniewolony wciąż nadpływającymi oskarżeniami, przedsięwziął po paru już
miesiącach powtórne, bardzo surowe badanie słów i czynów Ignacego i znowu żadnej
w nim nie znalazł winy. Tymczasem, ledwie to śledztwo się ukończyło, z nową
wystąpiono skargą. Dwie znane dobrze w całym mieście kobiety, wdowa Maria del
Vado i młoda przystojna jej córka, Ludwika Velasquez, powodując się nieroztropną
pobożnością, same pieszo puściły się na długą, a jak w ówczesnych
okolicznościach, pod każdym względem niebezpieczną pielgrzymkę do świątyni
Najświętszej Panny z Gwadalupy. Kto mógł je namówić do tego nieroztropnego
kroku? "Zapewne Ignacy, powiedział ktoś niechętny, wszak on nieraz z nimi
rozmawiał, on był ich doradcą i duchownym nauczycielem". Lekkomyślnie rzucone
słowa szybko znalazły wiarę i nie upłynęło dni kilka, a nikt z zajmujących się
tą rzeczą nie wątpił, że Ignacy jest głównym sprawcą złego; przekonanie to
zyskało sobie wstęp i do domu Figueroi, a ten postanowił tym razem postąpić
sobie z bezwzględną surowością i stanowczo przeszkodzić dalszej nieroztropnej, a
szkodliwej, jak mniemał, działalności nieznanego, podejrzanego nawet o
heretyckie dążności pielgrzyma.
Dnia pewnego w czerwcu, czy w lipcu, zjawił się przed
mieszkaniem Ignacego sługa biskupi i nie wyjaśniając przyczyny, nie tłumacząc od
kogo rozkaz otrzymał, zaprowadził go ze sobą i zamknął w więzieniu. Przez dni
siedemnaście przebył Święty w więzieniu, nie wiedząc o co go obwiniają;
szczęściem, więzienie nie było zbyt ścisłe: wielu dawnych znajomych, liczni
czciciele cnót Ignacego przychodzili go pocieszać, a on hojnie im się
odwzajemniał, wykładając im "ćwiczenia duchowne". Między innymi, odwiedzali
więźnia: sławny profesor Pisma św., Jerzy Navero i pobożne a znakomite rodem i
cnotą niewiasty: Teresa de Cardenas i Eleonora Mascarena, późniejsza
nauczycielka następcy tronu hiszpańskiego, Filipa II. Navero przejęty był tak
głęboką czcią dla Ignacego, że razu pewnego przyszedłszy wprost z więzienia do
uniwersytetu, rozpoczął swój wykład od słów: "Widziałem Pawła we więzach". Obie
znów niewiasty, a przede wszystkim Teresa de Cardenas, chciała swym wpływem
wyjednać Świętemu uwolnienie, a jeśliby to się okazało niepodobnym, ułatwić mu
ucieczkę, ale Ignacy odrzucił stanowczo te propozycje. "Ten, rzekł, dla którego
miłości tutaj się dostałem, potrafi też, skoro zechce, wyprowadzić mię
stąd".
Wieść o uwięzieniu Świętego doszła do Segowii, gdzie
przebywał w tym czasie jeden z barcelońskich uczniów jego i towarzyszów, znany
nam Kalikst. Choć dopiero co z choroby powstał, wybrał się Kalikst natychmiast
do dawnego swego mistrza i uprosił sobie jako wielką łaskę, aby go z nim
zamknięto w tym samym więzieniu. Parę dni przepędzili obaj na wspólnych
modlitwach i świętych rozmowach; następnie Ignacy widząc, że towarzysz jego
coraz silniej na zdrowiu podupada, nakazał mu całą swą powagą i powagą
sprowadzonego przez siebie doktora więzienie opuścić. W parę dni później
przyszedł wreszcie sam Figueroa do więzienia i rozpoczął śledztwo.
"Czy znasz, zapytał (1), dwie owe
kobiety, matkę i córkę, które same na pielgrzymkę się wybrały?". – "Znam",
odpowiedział więzień. – "A czyś wiedział poprzednio, zanim miasto opuściły, o
powziętym przez nich zamiarze?". – "Nie, odparł Ignacy, a mówię to pod przysięgą
świętą, którą się związałem".
Na te słowa Figueroa położył rękę na jego ramieniu i z
wyrazem radości rzekł: "A przecież właśnie z tej przyczyny wtrącono cię do
więzienia"... – Więzień zapytał: "Czy mam dać w tej mierze bliższe
objaśnienia?". – "Daj", rzekł Wikariusz. – "Nieraz, mówił więzień, kobiety te
zwierzały mi się, że chcą pielgrzymować po całym świecie i służyć ubogim po
szpitalach to w tym, to w innym mieście. Ja zaś zawsze im to odradzałem,
zwłaszcza dlatego, że córka jest jeszcze młoda i piękna, i przekładałem im, że
jeżeli tak bardzo pragną nawiedzać ubogich, mogą się oddawać tej pobożnej
praktyce w Alkali i mogą tutaj pielgrzymować, idąc na procesjach za Najświętszym
Sakramentem".
Figueroa kazał spisać wszystkie te odpowiedzi
notariuszowi; zadał jeszcze parę mniej ważnych pytań i oddalił się, obiecując
szybkie wydanie wyroku. Pielgrzymujące kobiety wróciły tymczasem do domu po
przeszło miesięcznej nieobecności, a gdy ich zeznania zgadzały się najzupełniej
z odpowiedziami Ignacego, wypuszczono go 1 czerwca 1527 po 42 dniach więzienia.
Wyrok, wydany przez Figueroę, a odczytany więźniowi przez biskupiego pisarza,
zawierał trzy punkty. Pierwszy stwierdzał zupełną niewinność Ignacego i jego
towarzyszów, drugi nakazywał przybrać zwykły strój uniwersyteckich studentów,
trzeci zabraniał im surowo wykładać ludowi prawdy wiary i moralności, zanim sami
nie poświęcą przynajmniej czterech lat na gruntowną naukę filozofii i teologii.
W pierwszej chwili po odczytaniu wyroku Ignacy sam nie wiedział co dalej czynić;
zdawało mu się, że podane warunki zamykają mu stanowczo drogę do dalszej pracy
nad zbawieniem dusz, a nadto sprzeciwiają się ubóstwu, które z miłości dla
ubogiego Jezusa Bogu w duszy poślubił. Ostatecznie postanowił udać się do
arcybiskupa toledańskiego Alfonsa Fonseca i przed nim jako wyższym sędzią raz
jeszcze całą sprawę wytoczyć; postanawiając sobie, że cokolwiek bądź, choćby coś
najtrudniejszego arcybiskup mu nakaże lub poradzi, to spełni wiernie, jako
rozkaz nie ludzki, lecz Boży.
Fonseca przyjął uprzejmie pobożnego pielgrzyma, z wielką
uwagą wysłuchał całego jego opowiadania i zgodnie z życzeniem Ignacego poradził
mu, aby udał się do Salamanki, "małego Rzymu kastylijskiego", dokąd głośny
uniwersytet ściągał z całej Hiszpanii chciwych wiedzy uczniów. Ale i tutaj nie
miał długo Ignacy pozostać; Opatrzność gdzieindziej, poza granicami Hiszpanii,
przygotowała mu odpowiednich uczniów i stosowne warunki do spełnienia wielkiego
dzieła, do którego go przeznaczyła. Nie upłynęło jeszcze dwóch tygodni od
przybycia Świętego do Salamanki, a już podobnie jak w Barcelonie i Alkali
gromadzili się koło niego liczni pobożni, którym publicznie i prywatnie mówił o
Bogu, przedkładał do rozważania prawdy wieczne, zachęcał do częstego
przystępowania do spowiedzi i komunii świętej. Wpływ ten, wywierany na coraz
liczniejsze umysły i serca, zaniepokoił gorliwych stróżów wiary, Dominikanów z
klasztoru św. Szczepana. Czy nieznany nikomu bliżej pielgrzym, pytali pobożni
zakonnicy, nie ukrywa przypadkiem pod maską świątobliwości, innych jakich,
zdrożnych celów, czy nie jest to ukryty heretyk, czy ma dostateczną naukę, aby
słuchaczów swych w błąd nie wprowadzać, dostateczną znajomość serc, aby zamiast
lekarstwa nie podawać im trucizny? Obowiązkiem naszym, powiedzieli sobie
Dominikanie, sprawę tę wyjaśnić i w tym celu polecili spowiednikowi Ignacego,
jednemu z członków swego zakonu, aby zaprosił swego penitenta na najbliższą
niedzielę na obiad do klasztoru. Po obiedzie zastępca nieobecnego przeora i
dwóch innych Dominikanów zaprowadzili swego gościa do klasztornej kaplicy,
ostrzegając go z góry, że pragną sami o jego wiedzy i sposobie myślenia się
przekonać.
"Dużo dobrego, mówił uprzejmie zastępca przeora
(2),
słyszeliśmy o tobie i o towarzyszu twym Kalikście, o apostolskim twym sposobie
życia i nauczania. Obowiązkiem naszym jest czuwać nad czystością nauki
katolickiej, i dlatego chcielibyśmy od ciebie samego czegoś więcej w tej mierze
się dowiedzieć. Gdzie i czegoś się uczył?".
Ignacy wyznał bez ogródek, że bardzo mało umie, a i
tego, czego się uczył, nie nauczył się gruntownie.
"Dlaczegóż więc i na jakiej podstawie mawiacie kazania?"
pytał zakonnik. – "Kazań nie mawiamy, ale czasami tylko rozmawiamy po
przyjacielsku o rzeczach Bożych, z tymi, którzy nas do siebie zapraszają na
obiad". – "A o czym w szczególności rozmawiacie, bo o tym właśnie pragnęlibyśmy
się wywiedzieć?". – "To tę, to znowu inną jaką cnotę zalecamy, odpowiedział
Ignacy, lub karcimy występki".
"Nauki teologicznej nie posiadacie, a jednak
rozprawiacie o cnotach i grzechach? Chyba więc Duch Święty w nadprzyrodzony
sposób was oświecił i okazał te tajniki teologicznej wiedzy. Czy takie jest
istotnie wasze mniemanie?".
Ignacy zamilkł na chwilę, bo, jak mu się wydawało,
ostatni wniosek nie bardzo logicznie był wyciągnięty: wszak może ktoś nie mieć
głębokiej, teoretycznej znajomości prawd wiary, nie wiedzieć, jak się w
książkach nazywają i dzielą różne rodzaje cnót i grzechów, a mimo to może
grzechów tych się strzec i innych przed nimi, jako przed największym złem,
przestrzegać i do praktycznego wykonywania cnoty zachęcać. Zakonnik, tłumacząc
fałszywie to milczenie, sądził, że jest ono przyznaniem się do winy i ostrzej
zaczął nacierać. "Czemu milczysz? Czy nie wiesz, w jak niebezpiecznych czasach
teraz żyjemy, jak błędy Erazma i wielu innych po świecie się rozchodzą?
Odpowiadaj szczerze, abyśmy poznali, czy i ty błędnymi jakimi mniemaniami nie
jesteś zarażony!".
"Nic już więcej nie powiem, odparł wreszcie Ignacy po
namyśle, i tłumaczyć się nie będę przed nikim, jak tylko przed mymi
przełożonymi, którzy mają prawo mi to nakazać".
"Kiedy tak, rzekł na to zakonnik, to tutaj pozostaniesz,
a naszą już będzie rzeczą postarać się, abyś wszystko szczerze
wyznał".
Po tych słowach zaprowadzono Ignacego i jego towarzysza
do osobnej celki i przez trzy dni trzymano ich w klasztorze pod zamknięciem,
namyślając się tymczasem i naradzając, co dalej z więźniami zrobić i czy nie
należałoby ich oskarżyć przed sądem duchownym, jako podejrzanych o herezję. W
czasie tych narad liczni zakonnicy schodzili się do więźnia i słuchali ze
zdziwieniem jego słów, pełnych miłości Bożej i gorliwości o zbawienie dusz tych,
których słusznie mógł uważać za swych nieprzyjaciół. Niebawem wyrobiły się w
klasztorze odnośnie do Ignacego dwa wręcz odrębne zdania: jedni uważali go za
świętego i domagali się wypuszczenia go na wolność, twierdząc, że widocznie sam
Bóg wybrał go sobie za narzędzie dla rozszerzania swej chwały; drudzy
przyznawali chętnie, że więzień wygląda na człowieka świątobliwego, ale czy
roztropną jest rzeczą, pytali, dozwolić człowiekowi nieuczonemu zapuszczać się w
wykład tajemnic wiary, czy ręczyć można, że pod zewnętrznymi pozorami świętości
nie ukrywają się jakie złe zamiary? Drugie zapatrywanie wzięło górę; po trzech
dniach zjawił się w klasztorze wezwany urzędnik i wśród głośnego żalu wielu
zakonników zaprowadził Ignacego i Kaliksta do publicznego więzienia.
Właściwe więzienie zajęte już było przez kilku włóczęgów
i złodziei; nowych więc przybyszów umieszczono w górnym pokoiku, a raczej
ciemnej i stęchłej kryjówce, służącej zazwyczaj jako skład na rozmaite
niepotrzebne rupiecie. Dla większego bezpieczeństwa przykuto obu więźniów do
jednego łańcucha, utwierdzonego do grubej belki, tak że najmniejszy ruch jednego
drugiemu natychmiast się udzielał. Całą noc przepędzili więźniowie bezsennie;
nazajutrz wikariusz biskupi, bakałarz teologii Frias wziął każdego z osobna na
śledztwo, pytając czego i dlaczego uczy, jakie życie prowadzi, jakie nadal
prowadzić zamyśla, jakich ma towarzyszów? Ignacy zamiast odpowiedzi wręczył
wikariuszowi wszystkie swe pisma, na pierwszym miejscu Ćwiczenia
duchowne. "Oto, rzekł, cała moja nauka i reguła życia; tego mnie Pan Jezus
nauczył, tego i ja innych uczę. Towarzyszów, prócz uwięzionego już Kaliksta, mam
jeszcze dwóch; miejsce ich pobytu chętnie wskażę". Na dany rozkaz schwytano i
tych towarzyszów i wtrącono ich do dolnego więzienia, zapowiadając, że
niezadługo zostaną powołani przed sąd. Jak Ignacy, tak i jego towarzysze, ufni w
własną niewinność i słuszność tej sprawy, nie chcieli, mimo licznych namów,
przybrać sobie obrońcy, a tym mniej prosić o wstawienie się kogokolwiek z
możnych swych przyjaciół. "Dla Boga walczymy, powtarzali, Bóg nas nie opuści,
ale sam najlepiej pokieruje wszystkim stosownie do najmędrszych swych
celów".
Wyznaczeni przez władzę duchowną sędziowie: 3 doktorów
teologii Izydor, Paravigna, Frias i znany nam już bakałarz Frias dokładnie
rozpatrzyli się w Ćwiczeniach duchownych i po paru dniach przywołali
Ignacego przed swój trybunał. W Ćwiczeniach jeden tylko ustęp im się nie
podobał, a mianowicie postawienie zasady, wedle której rozróżnić można, czy zła
jaka myśl jest grzechem śmiertelnym, czy powszednim. Samej wprawdzie postawionej
zasadzie nic nie mogli zarzucić, ale "rzecz to, mówili, zbyt trudna i zawiła,
aby człowiek niewykształcony gruntownie w teologii, mógł bez niebezpieczeństwa
błędu o niej rozprawiać". Ignacy odpowiedział po prostu, podobnie jak Pan Jezus
odpowiedział w czasie swej męki słudze Annaszowemu: "Do was sąd należy, czym
podał naukę prawdziwą, czy nieprawdziwą; jeżeli nie jest prawdziwą, potępcie
ją". Sędziowie nie odpowiedzieli na to wezwanie, lecz natomiast poczęli badać
Świętego w najtrudniejszych teologicznych kwestiach, odnoszących się do dogmatu
Trójcy Świętej, Wcielenia i Sakramentu Ołtarza; Frias zadał nawet kilka pytań z
prawa kanonicznego. "Nie wiem, co uczeni i doktorzy w tej mierze mówią i jakich
zdań się trzymają", odparł skromnie Ignacy, ale rozkazem sędziów przynaglony,
tak jasno i głęboko rozwiązał wszystkie przedstawione sobie trudności, tak
dobrze wyłożył całą katolicką naukę o tych dogmatach, że słuchający nie mogli
ukryć zdziwienia. Następnie rozpoczął Święty, z polecenia sędziów, wykład
pierwszego przykazania Bożego, w ten sposób w jaki zwykł był uczyć katechizmu i
zachęcać do służenia Bogu po placach i ulicach miasta. Słowa te proste, ale
pełne ognia, natchnione miłością Boga i bliźniego, wywołały jeszcze żywsze nie
tylko już zdziwienie, ale i wzruszenie. Nie pytając więcej, przerwali sędziowie
przesłuchanie i nakazali odprowadzić Ignacego do więzienia.
Przesłuchanie to rozniosło sławę Świętego po całej
Salamance, a wielu ciekawych i pobożnych cisnęło się do więzienia, aby ujrzeć
Ignacego, pomówić z nim o rzeczach Bożych i rady jego zasięgnąć. Między innymi
przyszedł doń w towarzystwie Friasa, młody wówczas Franciszek de Mendoza,
późniejszy kardynał i arcybiskup z Burgos. Po pierwszych słowach powitania,
zapytał Franciszek Ignacego przyjaźnie, czy bardzo mu przykro znajdować się w
więzieniu, w kajdanach? "Odpowiem ci, odparł Święty (3), tymi samymi
słowami, którymi dziś właśnie odpowiedziałem pewnej znakomitej matronie,
użalającej się nad mym losem, nad kaźnią tą, nad łańcuchem, do którego mię
przykuto. Żałując mię, rzekłem, uważając więzienie za coś tak strasznego, tym
samym okazujesz, że nie pragniesz dla miłości Chrystusowej kajdan nosić. Ja ci
zaś zaręczam, że w całej Salamance nie ma tyle więzów, łańcuchów, kajdan, ile
bym ich chciał dźwigać z miłości dla Jezusa".
Nie były to próżne tylko słowa, jak niebawem się
okazało, gdy jeden ze strażników zostawił nieostrożnie bramę więzienną otworem i
wszyscy więźniowie, z wyjątkiem Ignacego i jego towarzyszów, uciekli korzystając
z tak szczęśliwej wyjątkowej sposobności. Dopiero nazajutrz rano spostrzeżono z
niemałym przerażeniem ucieczkę więźniów, ale jednocześnie z większym jeszcze
zdziwieniem ujrzano kilku z nich spokojnie klęczących i modlących się, jak gdyby
nie wiedzieli, że od ich dobrej woli tylko zależało odzyskać wolność. Widok ten
poruszył do żywego sędziów, a wieść o całym tym wypadku rozeszła się wnet po
mieście, jednając coraz liczniejsze grono przyjaciół dla niesłusznie
skrzywdzonych. "Ci ludzie, mówiono, muszą być niewinni, bo tylko niewinny wyroku
się nie lęka, ani nie ucieka przed sądem". Ulegając powszechnemu temu zdaniu,
nakazali sędziowie przeprowadzić towarzyszów Ignacego z więzienia do pobliskiego
wygodnego domku; sam tylko Ignacy, zawsze cierpień żądny, aby do Ukrzyżowanego
jak najbardziej się upodobnić, wyprosił sobie u Boga, że, choć niesprawiedliwie
i niekonsekwentnie, pozostawiono go tymczasem w więzieniu. Wreszcie po
dwudziestu dwóch dniach zapadł wyrok, który uwalniał uwięzionych od wszelkich
podejrzeń, dozwalał im nawet opowiadać ludowi naukę Bożą i zachęcać do cnoty,
ale zakazywał wdawać się w tłumaczenie pewnych, trudniejszych kwestyj. Do takich
trudniejszych rzeczy zaliczano np. pytanie jaka różnica zachodzi między grzechem
ciężkim, a grzechem powszednim; wstrzymać się od dysputowania o tym aż do
otrzymania dyplomów z odbytych nauk teologicznych.
Jeszcze w więzieniu postanowił Święty opuścić na lat
parę ojczystą Hiszpanię i udać się do słynnego wówczas na cały świat
uniwersytetu paryskiego, aby tam bez obawy ciągłych śledztw i przykrości, dopiąć
wreszcie w ukryciu i spokoju dawno pożądanego celu. Wydany przez sędziów
salamanckich wyrok utwierdził go w tym postanowieniu. "Gdy i tak, myślał sobie,
praca dla dobra dusz nadal tutaj przede mną zamknięta, nie mam już żadnej
przyczyny dłużej się w Hiszpanii zatrzymywać". I rzeczywiście, nie upłynęły
jeszcze trzy tygodnie od chwili, w której Święty opuścił bramy więzienne, a już
nie zważając na dotkliwe zimno, na niebezpieczeństwa jakie w drodze go czekały z
powodu świeżo wybuchłej wojny między Francją a Hiszpanią, pożegnał licznych
swych dobroczyńców, szczerze żałujących go przyjaciół i skierował swe kroki,
idąc zawsze piechotą, pędząc przed sobą obciążonego szkolnymi książkami osiołka,
na Barcelonę do Paryża.
–––––––––––
Ks. Jan Badeni T. J., Życie
św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu Tow. Jezusowego. Wydanie drugie.
Kraków 1923. NAKŁADEM WYDAWNICTWA KSIĘŻY
JEZUITÓW, ss. 100-123.
Przypisy:
(1) Całe to śledztwo podane
dosłownie wedle Acta antiquissima, Boland., str. 657 nast.
(2) Rozmowa ta podana w Acta
antiquissima, Boland., str. 658.
(3) Acta
antiquissima, Boland., str. 659.